Martin Amis - Forsa, ►Dla moli książkowych, Martin Amis

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARTIN AMIS
FORSA
Przełożył Krzysztof Zabłocki
CZYTELNIK Warszawa 1995
Jest to list pożegnalny. Kiedy będziecie go czytać (a takie rzeczy powinno
się czytać powoli, zwracając baczną uwagę na wszelkie wskazówki i
tropy), Johna Selfa nie będzie już wśród żywych. Przynajmniej na to się
zapowiada. Bo tak naprawdę to z listami pożegnalnymi nigdy nic nie
wiadomo, jasne? W tym naszym ziemskim rojowisku wszelkiego życia
takich listów jest znacznie więcej niż samobójstw. I w pewnym sensie
pisanie pożegnań przypomina pisanie wierszy: prawie każdy próbuje
swych sił wcześniej czy później, z talentem czy bez. Wszyscy piszemy je
w myśli. Na ogół sprawa kończy się na liście. Piszemy list pożegnalny
– i kontynuujemy podróż w czasie. Unieważniamy list, nie życie. Choć
czasem jest odwrotnie. No tak, bo z listami pożegnalnymi to nie da się
nic przewidzieć.
Do kogo adresowany jest ten list? Do Martiny, Fieldinga, Very, Aleca,
Seliny, Barry’ego… czyżby do Johna Selfa? Ach, nie. Ten list jest do
Was, drodzy czytelnicy, do Was, kochani, wrażliwi.
M.A.
Londyn, wrzesień 1981
Gdy nasza taryfa zjeżdżała z Bulwaru Franklina Delano Roosevelta w rejonie
ulic sto coś tam, nisko zawieszony studebaker tomahawk pełen czarnych facetów
ruszył znienacka z bocznego pasa wprost na dziób gabloty. Odbiliśmy gwałtownie i
nadzialiśmy się na jakąś dziurę czy purchlę: huknęło jak z dubeltówki, dach taryfy dał
nura i rąbnął mnie w łeb. Tylko tego jeszcze mi brakowało, nie powiem; łeb i twarz, i
plecy, i serce bolały mnie cały czas już i tak nieźle – wciąż byłem pijany, ogłupiały i
wymięty po locie.
– Jezu – jęknąłem.
– Skurwysyny – zaklął taksówkarz zza popękanej plastikowej szyby. – Pieprzone
skurwysyny.
Taksówkarz miał czterdziestkę, był chudy i łysawy. Włosy – czy raczej ich resztki –
długie i wilgotne spływały mu po karku na ramiona. Dla pasażera miejscy taksiarze to
właśnie to – wściekłe karki, wściekłe plerezy. Ten wściekły kark pstrzył się wybuchową
mieszanką piegów i znamion, iskierka szczeniackiej agresywności migotała w
purpurowych płatkach uszu. Taksówkarz siedział rozwalony, a jego długie ręce opierały
się bezwładnie na kierownicy.
– Wystarczyłoby stu facetów, stu facetów takich jak ja – rzucił do tyłu – by wykurzyć
wszystkich czarnuchów i Portorykańczyków z tego pieprzonego miasta.
Starałem się go słuchać. Za sprawą tej świeżej choroby, którą nazwałem tinnitus,
moje uszy zaczęły ostatnio słyszeć różne rzeczy, które nie były, ściśle biorąc, do
słuchania. Start odrzutowca, brzęk rozbijanej szyby, kostki lodu wrzucone do szklanki.
Zdarza się to zazwyczaj rankiem, ale nie tylko. Przydarzyło mi się to, na przykład, w
samolocie – w każdym razie tak mi się zdawało.
– Co? – zawołałem. – Stu facetów? To niewielu.
– Poradzimy sobie. Odpowiedni trypel i poradzimy sobie.
– Trypel?
– Tak, trypel. Pięćdziesiątki szóstki. Automaty.
Odchyliłem się w tył i potarłem czoło. Dwie godziny na Imigracji, niech to
cholera. Mam antytalent do kolejek. Wiemy, jak to wygląda. Ha, ha, ha, śmieję się
w duchu, rozpychając się energicznie do najkrótszego ogonka. Ale ten najkrótszy
ogonek ma swoje powody, żeby być najkrótszy. Wszyscy przede mną są Wenusjanami,
pterodaktylami, kobietami i mężczyznami z innego układu czasowego. Wszyscy
muszą zostać dokładnie przebadani i zapakowani w foliowe worki dla truposzów przez
ponurego stupięćdziesięciokilogramowca siedzącego w oświetlonym, szklanym boksie.
– Interesy czy dla przyjemności? – zapytał mnie w końcu osobnik.
– Mam nadzieję, że tylko interesy – odpowiedziałem całkiem szczerze.
Z interesami na ogół nie mam kłopotów. Dopiero przyjemności wpędzają mnie w
rozmaite kosztowne tarapaty… Potem pół godziny na cle i drugie tyle, zanim zdobyłem
tę taksówkę – jak zwykle z maniakiem syczącym i buzującym nad kierownicą. Sam
prowadziłem w Nowym Jorku. Wystarczy pięć przecznic tego barbarzyństwa, by łkać
z obrzydzenia. A cóż się dzieje z jeleniami, których wynajmują, żeby prowadzili przez
cały dzień za pieniądze? Spróbuj, bracie. Więc się pytam:
– Dlaczego chciałby pan to zrobić?
– Hę?
– Powystrzelać wszystkich czarnuchów i Portorykańczyków?
– Ludzie uważają, wie pan, że jak prowadzi się żółtą taksówkę – uniósł omdlałą
rękę opartą ukośnie na kierownicy – to trzeba być niezłym skurwielem.
Westchnąłem i pochyliłem się.
– Wiesz co? Rzeczywiście jesteś skurwielem. Zanim się napatoczyłeś, myślałem,
że „skurwiel” to tylko bluzg. Jesteś pierwszym prawdziwym skurwielem, jakiego
spotkałem.
Zatrzymaliśmy się. Powoli usiadł wyżej i obrócił się. Twarz miał o wiele bardziej
niesympatyczną, a jednocześnie przystojniejszą, w sumie bardziej przydatną w życiu,
niż oczekiwałem – pociągającą i dziewczęcą, z bystrym spojrzeniem i wąskimi wargami
– jak gdyby inna, prawdziwa twarz skrywała się pod tą maską z ludzkiej skóry.
– Dobra. Wynocha z samochodu. Mówię, won z tej pierdolonej gabloty!
– Słyszę, słyszę – powiedziałem, pociągając leżącą na siedzeniu walizkę.
– Dwadzieścia dwa dolary – rzucił. – Według licznika.
– Nic ci nie zapłacę, skurwielu.
Nie zmieniając kąta spojrzenia, sięgnął pod deskę rozdzielczą i nacisnął jakiś guzik.
Usłyszałem szczęk blokady wszystkich czterech drzwiczek – odgłos naoliwionego
zamka.
– Posłuchaj, ty gruby kutasie – zaczął. – To jest skrzyżowanie Dziewięćdziesiątej
Dziewiątej Ulicy i Drugiej Alei. Forsa. Dawaj forsę.
– Pogroził, że zawiezie mnie dwadzieścia przecznic dalej, w głąb Harlemu, i wywali
na ulicę, wprost na ulicę. Zanim wykosi się wszystkich czarnuchów, zostaną po mnie
tylko kłaki i zęby.
W tylnej kieszeni spodni miałem jeszcze trochę banknotów z ostatniej podróży.
Podałem mu dwudziestkę przez dziurę w zasmarowanej szybie. Zwolnił blokadę i
wydostałem się na zewnątrz. Nie było nic do dodania.
Stoję więc tutaj z walizką, w zacinającym, manhattańskim deszczyku. Za mną
dziesiątki warsztatów tkackich i cały ten przemysł gorseciarski Bulwaru Roosevelta…
Musi dochodzić już ósma, ale płaczliwy oddech dnia wciąż zdmuchuje poranne
światło, wątłe i stearynowe – zlane deszczem, nasączone wilgocią. Naprzeciw, po
drugiej stronie zaśmieconej ulicy, trójka czarnych dzieciaków chroni się pod okapem
drzwi nieczynnego sklepu alkoholowego. Jestem duży i ważny, jestem dużą matką,
ale dzieciaki wyglądają na zbyt przybite, żeby podejść i mnie wybadać. Wyzywająco
łykam haust z bezcłowej piersiówki.
O Boże, nie podoba mi się ten film. A przecież dopiero się zaczyna.
Rozglądałem się za taksówką, jednak żadna taksówka nie nadjeżdżała. Było to
na Pierwszej Alei, nie na Drugiej, a Pierwsza to przecież uptown, rejon mieszkalny.
Wszystkie taryfy jadą w przeciwnym kierunku, szaleją na Drugiej i Lexington. Jestem
w Nowym Jorku od pół minuty i już zaczynam świrować, odbywam długi spacer
Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Ulicą.
Rozumiecie, nie zdobyłbym się na to miesiąc temu. Wtedy jeszcze nie. Wtedy
wszystkiego unikałem. Teraz po prostu czekam. I wszystko mi się zdarza. Wszystko
musi iść swoją drogą i zdarzyć się. Rozglądaj się i czekaj… Inflacja, mówią, oczyszcza
to miasto do cna. Szmal zakasuje rękawy i zanieczyszcza to miasto po brzegi. Ale
wszystko wciąż się tu jeszcze zdarza. Wysiadasz z samolotu, bierzesz głęboki oddech –
i gdy przyjdziesz do siebie, jesteś w gaciach gdzieś na południowym krańcu SoHo albo
leżysz na łóżku z wyciągiem w jakimś śródmiejskim szpitalu, z karteczką identyfikacyjną
i srebrzystą tacką na piersi, a jakiś facet w bieli mówi: „Dzień dobry, panu. Jak pan się
dziś czuje? To będzie piętnaście tysięcy dolarów…” Wszystko wciąż się tutaj zdarza i
coś chyba czeka, żeby zdarzyć się mnie. Mogę to wyczuć. Od niedawna moje życie ma
posmak ścinającego krew w żyłach dowcipu. Od niedawna moje życie przybrało formę.
To coś czeka. Ja też czekam. Już wkrótce to coś przestanie czekać – lada chwila. Tylko
patrzeć, a zdarzy się coś strasznego. I to jest właśnie straszne.
Lęk chodzi jak paw po naszej planecie. Ważniak jest gruby i ma się dobrze. Rzucił
na nas urok. Tak jest, bracie. Siostro, nie oszukuj się… Ale któregoś dnia stanę mu
naprzeciw. Podejdę blisko i spojrzę prosto w oczy. Ktoś musi to zrobić. Podejdę
blisko i powiem: „Posłuchaj, sterczący kutasie. Przebrałeś miarkę. Rozpychałeś się
dostatecznie długo. Masz przed sobą kogoś, kto nie będzie już tego znosić. Skończyło
się. Won”. Podobno każdy brutal jest w głębi duszy tchórzem. Lęk jest brutalem, ale coś
mi mówi, że lęk tak łatwo nie pęka. Podejrzewam, że tak naprawdę lęk jest cholernie
odważny. Lęk wyprowadzi mnie w trymiga za drzwi i pchnie pomiędzy skrzynie i puste
kartony na opustoszałej uliczce, pokaże mi, kto tu rządzi… Może stracę przy tym ząb
albo dwa, a może nawet złamie mi rękę albo wytłucze oko! Lęk potrafi wpaść w szał,
widziałem to, i siać wokół zniszczenie całkiem bez powodu. Potrzebowałbym pewnie
pomocników, jakiejś pały, jakiejś spluwy. Gdy zastanowić się serio, to myślę, że niech
już sobie ten lęk będzie. Gdy trzeba walczyć, jestem odważny – albo świrnięty, albo
obojętny, albo po prostu niesprawiedliwy. Ale lęk naprawdę napędza mi strachu. Jest
zbyt dobry w walce, a ja tak czy owak zanadto się boję.
Poszedłem przecznicę dalej w kierunku zachodnim, a potem skręciłem na południe.
Na Dziewięćdziesiątej Szóstej uprowadziłem czekającą na światłach taksówkę –
otworzyłem szarpnięciem drzwi i rzuciłem na siedzenie walizkę. Taksówkarz odwrócił
się: skrzyżowaliśmy nienawistne spojrzenia.
– Hotel „Ashbery” – powiedziałem po raz drugi. – Na Czterdziestej Piątej.
Zawiózł mnie tam. Dałem mu dwa dolary, które byłem winien, i jeszcze parę
banknotów. Pieniądze zgrabnie przeszły z rąk do rąk.
– Dziękuję, przyjacielu – powiedział.
– Bardzo proszę. To ja ci dziękuję.
Siedzę na łóżku w pokoju hotelowym. Pokój jest pierwsza klasa, po prostu pierwsza
klasa. Absolutnie nic do zarzucenia. Doskonała wartość, jak na swoją cenę.
Ból przeszywający twarz rozszczepił się na dwie połówki, ale odczuwam go
właściwie tak samo. Na szczęce pojawiła się wyraźna opuchlizna, w górnej części strony
zachodniej. Cholerny ropień, czy coś takiego, a może zagrywka jakiegoś nerwu albo
sztuczka dziąseł. Jezu, pewnie będę musiał tym się zająć. Dentystę, którego wybiorę,
czeka niespodzianka. Te moje krokodyle zęby, te angielskie zęby, tylko tyle, zdaje się,
są warte, co ząbki pierwszego lepszego amerykańskiego trupa. Na dodatek będzie to
kosztować. Trzeba, jak wiecie, jak już mówiłem, nieźle tutaj wybulić na tego typu
rzeczy. Trzeba sobie z góry powiedzieć, że możliwości są szerokie i głębokie. Wszyscy
ci ludzie na ulicy – te tłumy statystów czy aktorów od trzeciorzędnych rólek – doją
cholerną forsę, żeby utrzymać się w ruchu. Karetki w tym mieście mają taksometry,
liczniki zegarowe: z takim to właśnie miejscem mam do czynienia. Czuję, że ból wziął
się teraz do dzieła w okolicy łuków brwiowych. Witam, witam, bardzo mi miło.
Piję bezcłową whisky z kubka do zębów i nasłuchuję, czy znów nie odezwie się
coś w moich uszach. Najgorsze są ranki. A dzisiejszy był najgorszy ze wszystkich.
Słuchałem komputerowych fug, japońskich koncertów jazzowych, boogie-woogie. Co
też knuje moja mózgownica. Chciałbym mieć jakieś pojęcie, co dla mnie planuje. Mam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl