Makuszynski+Kornel+-+Pan+z+kozia+brodka, Makuszynski Kornel

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kornel Makuszyński
Pan z kozią bródką
Przyjaciel mój, miły bardzo poeta, opowiedział mi tę historię, która wygląda na opowiadanie
patentowanego wariata, mającego urzędowe zaświadczenie pomieszania zmysłów. Przyjaciel dawał
mi trzy razy "najświętsze słowo honoru", że w tej hecy brał udział. Gdyby raz, to może bym jeszcze
jako tako uwierzył, ale trzy razy - to trochę za wiele. Ubocznie tylko nadmieniam, że mój przyjaciel
jest to pijaczyna na wielki kamień. Pod tym kątem widzenia rzecz się staje zrozumiała. Oto co mi ten
bęcwał nabredził:
Niedawno oszołomiła mnie miła wiadomość, że stary kutwa, po którym miałem dziedziczyć, zjadł
pieczone prosię, niesłychaną ilość śliwek, a potem napił się lodowatej wody. Kiedy kto ma lat
siedemdziesiąt, nie powinien tego robić, chyba że ma miłego spadkobiercę. Zemsta natury była
natychmiastowa i poczciwy staruszek umarł. Z rozrzewnieniem opowiadano mi, jak do ostatniej
chwili zachował jasność i bystrość umysłu i jak z oszczędności zdmuchnął gromnicę na długą chwilę
przed śmiercią. Zjadł też przed oddaniem Bogu ducha pieczone kurczątko, aby się nie zmarnowało.
Ponieważ działo się to w prowincjonalnym, obskurnym miasteczku, trzeba było tam jechać, aby
sprawdzić, czy dobry, stary człowieczyna naprawdę umarł, mogło i to być bowiem, że z oszczędności
wpadł na dwa, trzy lata w letarg, aby nie marnować świec i obyć się bez jedzenia. Spadek - rzecz
oczywista - był na ostatnim planie (!), chociaż tylko w małych miastach bywają duże spadki. Tam
zacni nieboszczykowie umieją wieść życie skromne i bogobojne, tańsze są lekarstwa i doktorzy nie
tak łapczywi. Szczerze mi żal ludzi, którzy się spodziewają spadku choćby w Warszawie, gdzie
koszty śmierci są niepomierne, i spadek kurczy się jak jaszczur w powieści p. Honoriusza Balzaca.
Ja z mojego uczciwego nieboszczyka byłem wcale zadowolony, tak że nie przeklinałem zbytnio
pobytu w szarym, błotnistym i żydowskim mieście. Minę miałem przyzwoicie strapioną i
nieboszczyk, jeśli na mnie spojrzał, mógł mieć chwilę prawdziwej radości. Temu zacnemu
człowiekowi zawsze i we wszystkim się wiodło i nawet po śmierci miał szczęście, na takiego jak ja
natrafiwszy spadkobiercÄ™.
Kiedy się stało oczywiste, że miły nieboszczyk, nawet gdyby się zbudził z letargu, nie zdoła
podźwignąć niesłychanej ilości kamienistej ziemi, gdyż robota na prowincji nie jest fuszerską robotą
stołeczną, a grabarze są tam dokładni i pracowici, kiedy dusza Harpagona odeszła do raju w całej
paradzie, bo we fraku, rozciętym na plecach, trzeba było pomyśleć, w jaki sposób ukoić żałość i
zmartwienie.
Musiałem przez dwa dni jeszcze dreptać po bruku przyjemnego tego miasta. Mój zacny krewny, sam
już w raju bezpłatnie wszelkich wspaniałych używający rozkoszy, nie mógł mieć do mnie pretensji,
że jeszcze za swoje pieniądze, bo jego trzymały w uwięzi niezliczone formalności, chcę pocieszyć
strapioną i niewyspaną duszę. Tylko ludzie źli i obłudni, otrzymawszy spadek, udają, że umierają z
żałości, człowiek rozsądny powinien ucieszyć nieboszczyka, dając mu dowód, że jego skarbów źle
nie użyje, lecz je spożyje w radości i w błogim weselu, że uczyni to, jednym słowem, czego on
uczynić nie umiał, i wskutek tego mógłby mieć za grobem wyrzuty sumienia.
Dość było trudno w małym mieście oszaleć. Można sobie było wprawdzie kazać podać do obiadu
lody ananasowe i hawańskie cygaro, takie jednak polecenie nie miało sensu, bo wywołałoby tylko
zbiegowisko, zupełnie zresztą niepotrzebne, gdyż w całym mieście nie było ani ananasa, ani
hawańskiego cygara. Można było zakupić wszystkie pokoje w pierwszorzędnym hotelu, co powinno
wywołać sensację; i ten pomysł jednak również był bez sensu, w całym bowiem hotelu były tylko
dwa pokoje, a w jednym stał bilard, który od przypadku służył jako łóżko.
Nie było to jednak miasto najgorsze. Źle jest sądzić z pozorów. Ostatecznie bowiem znalazła się
rozrywka pierwszorzędna. W mieście tym gościł kabaret, tingeltangel, coś w tym rodzaju. Na
zielonym papierze czerwoną farbą, koślawymi literami, udającymi litery druku, było wypisane, że w
kawiarni "Japońskiej" odbywa się codziennie przedstawienie "monstre" najwybitniejszych gwiazd
świata, artystek i artystów stołecznych.
Ha! życie bucha radością jak gejzer. Nawet tu.
W pobliżu miasta znajdowały się głośne w świecie kopalnie nafty, więc środowisko ludzi bogatych,
skłonnych do hazardu, bardzo przeto szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Na obie te dolegliwości, na
szczęście i na nieszczęście, wymyśliła natura jedno wspólne lekarstwo: szampana. Rzecz prosta, że po
tak zawiłym wykładzie wniosek jest prosty, ten mianowicie, że nawet w tak obskurnym mieście
kabaret, w którym można dostać szampana, mógł mieć widoki powodzenia. Człowiek rzadko pija
naftę, z reguły jednak umie naftę zmienić w wino. Jest to boską cechą natury ludzkiej, że wszystko,
dziegieć, smołę, sól, sztuczny nawóz, kartofle i pszenicę umie ona szybko, jednym gestem,
używanym przez czarowników, zmieniać w wino.
Nie bez trwogi jednak wchodziłem do wzniosłego lokalu, w którym szalało miejscowe życie. Lokal
był spelunką. Historię jej można było wyczytać na tapetach. Niezliczone pokolenia much umarły i
pogrzebane są na "żyrandolu"; wspaniale lustro zdobiło jedną ścianę. Kiedy w to lustro, porysowane,
pęknięte w samym środku żywota swojego, zamorusane i nie myte od chwili swoich narodzin,
spojrzał człowiek - cofał się natychmiast przerażony. Było to zaczarowane zwierciadło. Najbardziej
urodziwa twarz czyniła się szpetna; oczy odbiegały od siebie, jak gdyby w nagłym przerażeniu; nos
przybierał kształty niesamowite, usta rozszerzały się w okropnym cierpieniu, widziałeś upiora, który
był zielony i straszny. Było to prawdziwe zwierciadło żywota, w którym wszelki szych i marność
ziemska przybierały kształt właściwy. Z brudnej toni zwierciadła patrzył w ciebie upiór, śmiejący się
szatańsko na temat: cha! cha!
Z jednej strony sali, należycie śmierdzącej, był bufet. Na długim stole, obitym ceratą, tłusto się
pocącą, tak że wszystke wody wszystkich oceanów zmyć by jej do czysta nie mogły, stały jakieś
szkła, jakieś wędliny i sery. Samobójca drgnąłby, zbliżywszy się do tej zastawy. Były tam rzeczy,
radujące żołądek, były jednak i takie, które są radością oczu, a przez oczy radują ducha. W
metalowych niewypowiedzianego koloru kieliszkach barwiły się kwiaty. Sztuczne kwiaty, podobne
do zakurzonej, uwiędłej, straszliwej zaśniedziałej cnoty.
Po stronie przeciwnej ustawiono estradę, która przypominała nudny katafalk. Stało na niej pianino, w
którym dusza dawno umarła, a targana co nocy za włosy swoich strun, wydawała spoza grobu
chrapliwe, okropne, szczekające rzężenia. Pianino to bite po żebrach, torturowane z pasją przez
ohydnego Torquemade drżało jak czarna trumna, w której leżący nieboszczyk zwariował i wierci się z
powodu wyrzutów sumienia, płakało, dostawało czkawki, jęczało basem głuchym i podziemnym,
bulgotało spazmem, charkotało kaszlem uporczywego suchotnika, nagle zawyło, po czym odezwało
się drewnianym głosem puszczyka, aż po chwili zaczęło kwilić cieniutkim, piskliwym, dreszcz
budzącym głosikiem podrzutka, ciśniętego pod cudze drzwi na śniegu i mrozie; wszystkie zaś te głosy
wstawały i umierały w rytmie, więc kiedy zamknąłeś oczy, miałeś widzenie, że oto straszliwy szkielet
wstał, tańczy i pląsa radośnie, piszczelami sucho chrzęści i pomrukuje sobie, raz wysoko, raz nisko, a
czasem nie może dobyć głosu z przepalonej śmiercią gardzieli, gdyż co drugi klawisz nie odpowiadał.
W takim instrumencie musi być zaklęta dusza starej panny, która źle i bez wytchnienia grając na
fortepianie, zatruwała życie sąsiadom. Teraz ją za to ciągną za włosy, każdym ruchem pedała gniotą
jej łono, a ona skarży się biedactwo.
Pianino to, jego dusza żałośnie jak głodny pies skamląca, musiało wzruszyć niejednego słuchacza;
dlatego dobrzy ludzie, kiedy sobie w serce z winem naleją dobroci, użalą się zawsze nad takim
instrumentem i jeden leje w jego wnętrze wino, drugi kieliszek koniaku, inny sardynki w nie wrzuca,
cytrynę, cygaro. A to zwierzę wszystko pożera i znowu płacze, i łka, i rzęzi, i flaki z siebie wśród
wycia wypruwa.
Za bufetem siedziała panna tłusta, przy pianinie mistrz bardzo chudy. Panienka miała piersi takiej
niezwykłej obfitości, że mogła nimi wykarmić nie tylko małe i skromne w wymaganiach niemowlę,
lecz stu Tatarów, chciwie i bez opamiętania przez dzień cały kobyle mleko pijących. Aż dziw brał, że
w jej pobliżu mógł się uchować ktoś tak bardzo chudy jak to widmo, piszczelami palców tłukące w
piszczele klawiszów. Od samego patrzenia na tę miłą panienkę można było przybrać na ciele.
Siedziała za tym bufetem, ponura jak sowa, licząc kostki cukru i plasterki cytryny. Ilekroć spojrzał
kto na nią, uśmiechała się jak ropucha, kiedy sobie przypomni kochanka.
Ponieważ była to niedziela, w spelunce było sporo gości, nie tak wielu jednak, aby ich to biedactwo
spoza bufetu nie mogło zmieścić na swoim łonie bez wielkiego trudu.
U wejścia przywitał mnie dyrektor kabaretu.
Ujrzawszy tę twarz, wzdrygnąłem się. Indywiduum było we fraku, którego cokolwiek wytworny
nieboszczyk nigdy na siebie nie pozwoliłby włożyć. Wierzgałby jak koń. W brudnawym gorsie,
widocznie przyczepionym do niewidzialnej koszuli, tkwiły dwa bezczelne szkiełka, zrobione na
brylanty. Spodnie ułożone były w harmonijkę. Indywiduum miało jednak twarz niezwykłą. Był to
starszy już pań, sędziwy, z bródką szczecinowatą, podobną do koźlej. Oczy miał bystre, czarne i
mądre. Na twarzy bladej i niezwykle inteligentnej widniały głębokie bruzdy, jakby ślad po cierpieniu,
co przez tę twarz o szlachetnym wyrazie przeszło jak ostry pług. Czoło wysokie, mądre, czoło
człowieka myślącego i nieustannie trapionego czymś, co się w nim, w głębokim wnętrzu tłamsi i
przewala. Była to twarz zabiedzona, bladością swoją przechodzącą w sinosć, niepokojąca, brzydka, a
jednak w brzydocie swojej pociągająca. Miało się wrażenie, że to wielki pań, rasowy szlachcic, pobity
jakimś nieszczęściem, przywdział frak, ohydny i zatłuszczony, i na dnie życia żeruje, aby żyć.
Jedno w tej twarzy dziwacznej było naprawdę śliczne - to uśmiech. Uśmiech smutny, cichy, jakiś
rozrzewniony, miły i dobry, a równocześnie zbolały i ironiczny, uśmiech zimnej, dotkliwej pogardy
nie schodził z pergaminu tej twarzy i wciąż się błąkał, wciąż się wił wkoło kącików ust.
Człowiek ten wyglądał jak stary arystokrata, co się zabłąkał do zbójeckiej spelunki.
Kiedy wszedłem, ocenił mnie jednym ruchem mądrych swoich oczu i szybko podszedł ku mnie.
Wtedy zauważyłem, że chromał silnie.
Z ukłonami podprowadził mnie do stolika w pobliżu bufetu, spoza którego spływał ku mnie
dziewiczy, lecz tłusty i gęsty jak zjelczałe masło, uśmiech.
Pań z kozią bródką widocznie mnie wyróżniał z niewielkiej gromadki gości tak rozbawionych, jak
gdyby to był raut paralityków albo doroczne święto w klubie samobójców.
Atmosfera była ciężka, duszna i parna.
Pań dyrektor objaśnił mnie, że straciłem dwa numery programu, lecz że nie mam czego żałować, gdyż
były słabe. Za chwilę jednak zaczną się atrakcje wyborowe, wobec czego słuszne wydało się pytanie,
czy będę jadł kolację w tym wytwornym zakładzie? Nie, nie będę jadł kolacji. Kto jednak przychodzi
do kabaretu, ten szuka pewnie podniety do szaleństwa i takiemu pewnie jest wszystko jedno. Komu
jest wszystko jedno, ten się zwykle upija. Nie miałem wprawdzie do tego najmniejszej ochoty, łatwiej
jednak zwlec dwie godziny z butelką, niż bez niej. Do butelki można gadać, a ona nie odpowiada,
słusznie też najwięksi mędrcy uznali flaszę za jedyną towarzyszkę, godną człowieka.
Wobec tego zwróciłem się do sympatycznego dyrektora, który z uśmiechem łagodnym i mądrym
czekał rozkazów. . - Jakie macie wina?
- Najgorsze na świecie - odrzekł łagodnie dziwny ten człowiek.
Odpowiedź była imponująca.
Uśmiechnąłem się.
- Dobrych win nie ma już nigdzie - mówił on - łajdactwo ludzkie nie uszanowało nawet wina. Cóż
możemy panu dać? Trochę wody sodowej z drożdżami i z landrynkami. Jak pań każe, aby się to
paskudztwo nazywało? Nazwy są stare i autentyczne.
Spojrzałem z podziwem na tego szczerego człowieka i on w tejże chwili spojrzał mi w oczy. Coś
mnie tknęło. Tę ciekawą i niezwykłą twarz już gdzieś widziałem. Ale gdzie?
- Przed dwoma dniami, paniel - rzekł cicho dyrektor.
- Co się stało przed dwoma dniami?
- Widział mnie pań w domu swego wuja.
Stropiłem się. Cóż za indywiduum? Czyta w myślach, czy co?
- Pań jest odgadywaczem myśli?
- Bynajmniej, ale grymas twarzy człowieka, który chce sobie coś przypomnieć, jest bardzo łatwy do
odczytania. W tej chwili zaś mógł pań zajmować się tylko moją mizerną osobą.
Wszak to jasne!
- Tak, to jasne... Niech pań usiądzie, panie dyrektorze.
- Dziękuję bardzo. Jest pań bardzo uprzejmy. Za chwilę odrabiam mój numer na tej przeklętej
estradzie, ale mam jeszcze czas...
Przynieśli jakiegoś nowo narodzonego szampana, straszliwa zaś Fizjonomia kelnera, na której widok
zadrżałby z radości każdy sędzia śledczy, zapytywała mnie, czy nalać także dyrektorowi? Kazałem
nalać skwapliwie.
- Musi pań pić to, co pan sam nawarzył - rzekłem, wcale tym pocieszony, że znalazłem wspólnika do
nieszczęścia, szampań tak bowiem wyglądał w istocie jak nieszczęście. Byt bladożółty jak człowiek,
który z rozpaczy nie śpi, cierpki jak beznadziejnie chory, kwaśny jak człowiek chory na wątrobę i
czuć go było korkiem. Wysoka marka, jednym słowem.
- Pije się nie wino, tylko radość, która chodzi za winem i pije się duszę człowieka przy winie - rzekł
dyrektor.
- Pięknie powiedziane... Więc ja pana widziałem na pogrzebie mojego wuja? Tak, teraz sobie
przypominam... Czy pań był jego przyjacielem?
- Nie miałem zaszczytu znać tego dostojnego człowieka.
- Aj! Dlaczegóż tedy miał pań taką zmartwioną minę?
- Jednego człowieka mniej na świecie, chociaż to mały powód do żałości. Właściwie to ja dlatego
byłem zmartwiony, że to kogoś innego chowają, a nie mnie.
- No! no! A któż była ta pani w grubej żałobie, którą pań prowadził pod rękę, co tak bardzo płakała?
- Chciał pań pewnie powiedzieć "gruba pani w cienkiej żałobie". To była moja żona. O, siedzi w tej
chwili za bufetem.
- Niepodobna! A cóż żonę pańską łączyło z moim wujem?
- Nic.
- Nie rozumiem! Więc czemu ta kobieta płakała?
- Bo to, widzi pań, ja jestem równocześnie przedsiębiorcą pogrzebowym...
- O! o! o!
- Tak, panie. Miałem zaszczyt własnoręcznie brać miarę z nieboszczyka, pragnąłem bowiem, aby
trumna była wygodna. Nie będę dodawał, że czyniłem to z całą możliwą delikatnością, aby zbytnio
szanownego nieboszczyka nie miętosić, jak to jest w zwyczaju. Pań pojęcia nie ma o brutalnej
bezceremonialności, z jaką się zazwyczaj ci szakale, którzy urządzają pogrzeb, odnoszą do
dostojnych zwłok.
- A pańska żona?
- Udział mojej żony w tym smutnym obrzędzie był raczej natury artystycznej. Moja żona była kiedyś
aktorką i grywała żałośliwe i rzewne role. Matka, której jednego dnia umarło siedmioro dzieci nie
potrafi tak zapłakać, jak to bez najmniejszego powodu potrafi ta genialna kobieta... Czy pań pozwoli,
że poślę jej szklaneczkę tego podłego wina. Należy się to jej talentowi...
- Ależ proszę, całą butelkę!
- Dziękuję panu. Butelka w istocie większą jej sprawi radość, niż taki naparstek. Niech to będzie
zapłata za jej rzewne łzy, którymi skropiła wujowi pańskiemu drogę do wieczności.
- Ale skÄ…d te Å‚zy?
- Właśnie chcę panu powiedzieć. Dostojny i czcigodny nieboszczyk jak panu pewnie wiadomo, nie
odznaczał się zbytnią hojnością. Sądzę, że nie obrażę pańskiego bliskiego krewnego, jeśli powiem
obrazowo, że pies byłby go nawet opuścił, nie mogąc w domu pana znaleźć kości do ogryzienia, gdyż
pań czynił to sam.
Pokiwałem smutnie głową.
- Tak, panie - mówił dyrektor - ponieważ nikt nie wiedział, że pań przyjedzie, aby oddać ostatnią
przysługę temu zacnemu człowiekowi...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  •