Makuszynski+Kornel+-+Kobieta+z+sercem, Makuszynski Kornel(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kornel Makuszyński
Kobieta z sercem
Był sobie raz młody malarz; miał mocny talent i słabej konstrukcji spodnie, jedyne spodnie, o których
jednakże nigdy powiedzieć nie można, że są samotne, albowiem parzystość jest istotą spodni. Poza
tym nie miał ani ojca, ani matki, ani niczego w tym rodzaju. Nie posiadał metryki i nie płacił
podatków, nie chodził do kościoła ani do Akademii, nie znosił wody, sklepikarzy, policjantów, księży
i stróża.
Miał swego czasu psa, ale go powiesił wreszcie na klamce u drzwi, albowiem przywidziało mu się
raz, że mu poczciwy pies przypomina gębą kogoś, kogo nie lubił. Miał też i modelkę swego czasu, ale
ją odstąpił po dwutygodniowym targu przyjacielowi za dwie korony, trzy kołnierzyki, za jedną
skarpetkę białą i drugą kolorową i za łyżeczkę od herbaty. Był przeto samotny jak zdechły wielbłąd
na pustyni albo jak wielki poeta, albo jak policjant na środku ulicy. Samotność! cóż po ludziach,
czym malarz dla ludzi? Nie znosił nigdy wizyt i dlatego, kiedy raz przyszedł do niego, w
przyjacielskich zresztą zamiarach, Żydowin sympatyczny i miły bardzo, malarz włosy rozburzył, a
dobywszy scyzoryka, spojrzał nań zezem i krzyczał tak jak barwy na jego obrazach: "Kędy wszedłeś,
wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!"
Aż oto stało się, że malarzowi stanęła samotność kością w zapitym gardle. Człowiek bowiem nie
może długo być samotny, co. Jest mądrym urządzeniem bożym, albowiem wtedy kryminały stałyby
się niepotrzebne; a gdyby nie było kryminałów, nie byłoby sprawiedliwości, która jest, bądź co bądź,
potrzebna w sprawach spadkowych.
Malarz tedy zamyślił się głęboko i rzekł duszy swojej: musisz sobie, uważasz, znaleźć niewiastę,
gdyż to jest potrzebne dla zdrowia, niewiasta uleczy duszę i uleczy Żołądek, który ci zmarniał na
"własnym" wikcie.
Malarz miał rację; smętek samotności jest podłym wynalazkiem i choćby dlatego, by człowiek nie był
samotny, potrzebna jest kobieta na ziemi. Każdy sobie radzi wprawdzie, jak umie: jeden, aby nie być
samotnym, ma kanarka, drugi psa, trzeci kota, inny wreszcie papugę lub oswojoną małpę a przecież
kobieta najlepsza jest z tej całej menażerii. Kobieta ma w sobie rozwinięte bardzo poczucie
przywiązania, potrafi się w istocie przywiązać do człowieka, nieraz nawet tak bardzo, że ją odwiązać
potem trudno; sufrażystki angielskie poszły w tym kierunku najdalej: przywiązują się do latarń i do
sztachet.
Bardzo dobre bydlę jest kobieta; miłe to jest wielce i sympatyczne, cudnie płacze, prześlicznie się
śmieje; nie należy jej tylko drażnić i postępować zawsze w myśl zasady, że mądry zawsze kobiecie
ustąpi. Dobrocią można u kobiety uzyskać wszystko, gdzie zaś nie można dobrocią, tam trzeba, chcąc
nie chcąc, dorzucić jedwabną halkę albo parę lakierowanych bucików.
Miał tedy rację - jako się już raz rzekło i niepotrzebnie po raz drugi powtarza młody malarz, który
zatęsknił za kobietą. A tęsknota za kobietą jest jak długo trwające, uporczywe zapalenie okostne.
Biedny malarz wstawszy rano przeciągał się leniwie i był smutny, a kiedy się kładł na łoże
wieczorem, samotny, był jeszcze bardziej smutny. Każdy zwykł być smutny w takich razach, ale
malarz to jest uczuciowe indywiduum, którego smutek ciągnie się z duszy jak farba z tuby. Jest to
smutek, nie wodą zaprawny, tylko smutek olejny, który sobie nawet z igraszek much nic nie robi i
wszystko przetrwa, zawsze świeży i jednaki.
O, biedny malarzu!
Jednego dnia przyszło na niego objawienie boże; objawienie takie ma zazwyczaj siłę uderzenia kołem
w głowę, tak że się człowiek zatoczy pod najbliższy mur i z otworzoną na oścież gębą wygląda przez
dłuższą chwilę jak apostoł, dziwujący się wniebowstąpieniu Pana. Malarz szedł ulicą powoli i bez
troski, rozmyślając nad tym, jakby wyglądała ulica, gdyby ze wszystkich, którzy na niej w tej chwili
się znajdują, spadły nagle szaty; człowiek ten miał zawsze perwersyjne instynkty, kwalifikujące się na
wyspy polinezyjskie.
Zachód był; słońce jakby zaczepiło kręgiem o szczyt jakiejś wieży, darło się wzdłuż, tak że krwawa
struga zaczęła zeń spływać na okoliczne dachy. Chmury zabarwione były fioletowo jak krowa na
nagrodzonym obrazie z Salonu. Na ulice wypełznął tłum i sączył się nimi od końca do końca,
albowiem kij i ulica mają po dwa końce. Człapały konie dorożkarskie jak rytm u podłego poety, tak
samo zdechłe jak poeta. Złoty słoneczny pył osiadał na suchotniczych drzewach, które stanęły rzędem
wzdłuż plantacji, jak pokrzywione żebraki przy drodze na cmentarz.
Malarz zaśmiał się przyjaźnie do zezowatego konia u dorożki, przyglądającego się bezmyślnie, jak
obok niego kilku młodych Polaków grało w guziki. Potem przeszedł zacny malarz na drugą stronę
ulicy, albowiem po tej, którą przechodził, był jakiś sklep, mogący mieć do niego pretensje wprawdzie
niewygórowane, ale słuszne, choć mocno krzywdzące. Za chwilę przeszedł znów na tamtą stronę,
albowiem po tej był taki drugi sklep, na którego widok malarzowi robiło się słabo. A że sklepów jest
wiele w mieście wielkim, szedł tedy malarz w słońcu, odbijając się wciąż od jednego muru do
drugiego przez całą szerokość ulicy, oburzony w tej chwili słusznie na ojca za to, że spłodził jego, a
nie spłodził renty. Uniesienia miłosne ojców, myślał malarz, zawsze doprowadzają do tego, że
ojcowie zapominają o tym, co będzie; cieszą się tym, co jest. Tak sobie tedy wesoło rozmyślał młody
malarz, albowiem każdy malarz, jak nie ma czego lepszego do roboty, wtedy myśli. Malarz bowiem
nie jest taki straszny, jak maluje. Jest to stworzenie Å‚agodne bardzo nawet wtedy, kiedy
wykrzywiwszy groźnie buty, z rozwianą grzywą krąży jak lew po puszczy, szukający, czego by się
napił. A kiedy go się spotka w takiej chwili, malarz wiedzie dyskurs następujący:
- Czy nie widziałeś gdzie, kochany, mojej ciotki?
- Nie wiedziałem, że masz ciotkę.
- To szkoda, szukam jej już drugi tydzień. Ale popatrz no, jaka się na tym dachu zrobiła złota plama z
niebieskim refleksem.
- Gdzie? Nic nie widzÄ™.
- To może mi pożyczysz koronę. Słowo ci daję, że szukam ciotki.
Są to prawdziwe wnioski z fałszywych przesłanek, warte korony.
Szedł tedy malarz, aż nagle Jakby w mego piorun trzasnął. Zatoczył się pod ścianę i spojrzał zezem
na niewiastę, która zaszumiała prawie jedwabną halką; niewiasta bowiem zrobiła do niego "słodką
gębę", jak anioł albo cukiernik. Przeszła i oglądnęła się.
Panie Boże, ratuj duszę biedną, która mimo woli zaczęła poprawiać krawat, potem stanąwszy na
jednej nodze, wytarła but z kurzu o spodnie, potem uczyniła to samo z drugą biedna dusza biednego
malarza. Przejrzał się ukradkiem w szybie wystawowej i zawrócił na pięcie. Niewiasta szła ulicą i
oglądała się raz po raz. Malarz szedł za nią, z początku nieufnie, potem coraz prędzej, tak że się
wreszcie z nią zrównał; a wtedy niewieście wypadła z ręki torebka na bruk. Niewiasta przystanęła i
spojrzała błagalnie na malarza, ten zasię zaczerwienił się jak rzeźnik albo jak piwonia i uciekać
począł przed siebie jak zając, który w białym tyle uczuł nagle cały ładunek śrutu i nie ma nawet na
tyle czasu, by, jako Hamlet radzi, poskrobać się.
Ej, ty na szybkich nogach, gdzie Pędzisz malarzu?!
Przystanął wreszcie i począł okropnymi oczyma przyglądać się szybie wystawowej, za którą rozpięto
prześliczną, koronkami obszytą, batystową część indywidualności kobiecej, tę część garderoby, która
ma w sobie coś męskiego. Aż ciarki po nim przeszły. Nagle uczuł, że ktoś stanął obok niego:
ostrożnie tedy począł patrzeć kątem oczu, kto przy nim stanął. Stała owa niewiasta i uśmiechnąwszy
się zalotnie i przyjaźnie i zachęcająco, poszła dalej.
Malarz uszczypnął swoją duszę, aż syknęła, chcąc ją podniecić do działania. Dusza na taki znak
poderwała mu nogi i poszedł za nią.
Minęli ulicę jedną, drugą i dziesiątą. Niewiasta obejrzała się. Szedł w przyzwoitym oddaleniu i
udawał, że patrzy na numery domów. O, nieśmiały malarzu!
Stanęła wreszcie przy jakiejś bramie; malarz przyspieszył kroku, minął ją i przeszedł wyprostowany,
z zachmurzoną gębą. Potem zawrócił, przeszedł na drugą stronę ulicy i wlepił wzrok w kamienicę
niedawno wybieloną; po każdej stronie pierwszego piętra oświetlone było jedno okno, kamienica
wyglądała tedy jak zezowata. Za chwilę błysnęło światło w jednym ze środkowych okien i na szybie
zarysowała się sylwetka niewiasty z ulicy. Zdejmowała szybko kapelusz, potem otworzyła okno.
Malarz stał jak "tam na polu jawor stoi", jak ułan na widecie, jak akcja giełdowa; miał doskonałą
pozycję - szkoda, że nie towarzyską.
Niewiasta wychyliła się przez okno 1 zaczęła troskliwie oglądać niebo; potem usiadła widocznie przy
pianinie, bo przez okno wyleciał jakiś walc, zaczepił o storę, tony tłoczyły się w oknie jak
publiczność w drzwiach teatru, kiedy się teatr pali, zrobiły krzyk i potem leciały na złamanie karku na
bruk. Przerwała nagle i znów stanęła przy oknie.
Malarz stał nieporuszony jak lokaj przy obiedzie. Niewiasta chrząknęła, przeto malarz poruszył się
niespokojnie. Tak by najmniej wypadało, ale zacny malarz robił to zupełnie szczerze, rzeczy
nieświadom. Ot, taki biedny malarz...
Niewiasta chrząknęła po raz drugi; w malarzu dusza się zarumieniła i spojrzała nieufnie w górę.
Wtedy niewiasta powiedziała z góry, tak że ją zaledwie usłyszał:
- Niech pan podejdzie bliżej...
Malarz rozglądnął się niespokojnie, potem powoli i z obawą przeszedł przez ulicę i stanął tuż pod
oknem.
- Dobry wieczór panu...
Malarz nic. Dusza w nim oniemiała. Potem, po długiej chwili zerwał kapelusz z głowy i szurnął
nogami po bruku.
- Może pan na górę... Drugie drzwi na lewo...
Malarz się przeraził; rozglądnął się na wszystkie strony i zaczął się mocować z duszą; silny bestia był
i zmógł ją po krótkiej chwili. Spojrzał raz jeszcze w górę i wszedł w bramę. Zaczął stąpać cichutko
jak złodziej, w głowie mu szumiało, nogi się pod nim trzęsły. Potem przystanął, plunął w dłoń i
przygładził włosy. Poprawił znów krawat i poozedł. W drzwiach na pierwszym piętrze stała niewiasta
i podniosła palec do ust.
- Tylko cicho!...
Malarz wsunął się na palcach do przedpokoju i zaniewidział w ciemności.
- Prosto, przed siebie...
Zamknęła drzwi na klucz i wprowadziła go do saloniku. W malarzu tłukło się serce, jakby kto
kamienie tłukł. Stał z kapeluszem w ręku, onieśmielony i bezradny.
- Niech pan usiÄ…dzie. A co, Å‚adnie u mnie?
Malarz się ukłonił.
- Dziękuję, nawet bardzo.
Wzięła go za rękę i posadziła na fotelu.
- Niech pan tylko źle o mnie nie myśli. Niech pan powie szczerze, ale tak naprawdę szczerze, co pan
sobie pomyśli o mnie?
Malarz aż się zdumiał.
- Ja?
- No, naturalnie. Może to trochę dziwne, co robię, ale pan taki sympatyczny...
Malarz uczuł, że mu krew napływa na twarz.
- Proszę pani. Ja jestem bardzo wdzięczny.
- Nie ma za co, nie ma za co, drogi panie. Dostanie pan herbaty, potem pan będzie dziękował. A umie
pan ładnie dziękować?
- Całuję rączki, zdaje mi się, że nie potrafię. Jestem trochę dziki człowiek.
- Ależ to tym lepiej...
Niewiasta, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, zaczęła mu się przyglądać figlarnie.
- Założę się, że pan jest, że tak powiem, poeta.
Malarz się oburzył.
- Niech Pan Bóg broni, ja jestem malarz, proszę pani.
- Co pan mówi!? Malarz! To doskonale!
Ach, malarze!...
- Co, proszÄ™ pani?
- No, nic... Chciałam powiedzieć, że malarze to jest bardzo zajmujący naród; genialni ludzie, czy
nieprawda?
Malarz miał już łzy w oczach.
- Ależ naturalnie!
- I weseli?
- Naturalnie!
- I piękni!
- Naturalnie!
w tym miejscu dusza malarza stanęła dęba jak klacz przy przeszkodzie.
Niewiasta milczała przez chwilę, potem splotła ręce na kolanie i rzecze:
- Jakie cudne ma pan oczy!
- Zdaje się pani tylko, ja w ogóle...
- Proszę nie przeczyć, nie przeczyć; po matce pan odziedziczył te cudne oczy?
- TrochÄ™ po ojcu, trochÄ™ po matce.
- A wolno wiedzieć, kto był ojciec pana?
Malarz począł sobie na gwałt przypominać, kto był jego ojciec.
- Mój ojciec, proszę pani? Szewc, że tak powiem, ale umarł.
Niewiasta skonsternowała się na chwilę, potem zaczęła słodko:
- Ach, niech pan sobie tego do serca nie bierze; to trudno, żadna praca nie hańbi.
I umarł biedak.
- Wcale nie biedak, proszę pani, bo się zapijał...
Niewiasta zrobiła gest bólu.
- Alkohol gubi ludzi, to straszne, proszÄ™ pana... To okropne...
Dusza zadrżała w malarzu jak koń na łące, kiedy sobie coś wesołego przypomni, ale jej przyznał
racjÄ™.
- Pan pozwoli, że się przebiorę?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  •