Makuszynski+Kornel+-+Historia, Makuszynski Kornel

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kornel Makuszyński
Historia, która zdarzy się jutro
Nie ma nic bardziej fałszywego na tym świecie pozorów i blichtru, niźli tytuł książki, wiersza,
powieści i noweli. Dotąd za istotę najfałszywszą uchodził niesłusznie jezuita, a słusznie - kobieta.
Jednakże nawet uśmiech kobiety tak nie kłamie, jak potrafi zełgać tytuł. Zapowiada takie napisane
bydlę niesłychane historie, a tymczasem w środku jest sieczka: zapowiada niezmierne rozkosze, zasię
schwytany na haczyk tytułu głupi jak ryba czytelnik, w połowie książki uderza głową o ścianę,
bezprzytomnie sam sobie czyniąc krzywdę, jeśli zaś zachował resztki przytomności, wtedy rozbija
talerze albo bije żonę. A jak czasem kobieta ma tylko piękny kapelusz, a cala reszta jest pokraką,
mającą zamaszyste piersi i krzywe nogi, tak też czasem jedyną ozdobą utworu pisanego jest tytuł.
Czasem i człowiek ma tytuł, herbowy oczywiście. I wtedy jest znowu tak jak z książką: piękny tytuł,
a w środku sieczka.
Ulegam, rzecz prosta, temu samemu pociągowi do grubego oszustwa, które siedzi w każdym
człowieku, w piszącym zaś szczególnie. Są to psie figle dziedziczności. Cóż znaczy na przykład ten
tytuł, który grubymi literami został wymalowany na poprzedniej karcie?
- "Historia, która zdarzy się jutro..."
Skąd może kto wiedzieć, co się zdarzy jutro?
Pomijając jednakże sprawę proroczych zdolności, którą dotąd wykazywały jedynie biblijne Żydy,
godna ubolewania w tym tytule jest jego napuszoność. Zamiast jednego jakiegoś słowa, dwóch słów
najwyżej, zaraz całe zdanie. "Historia" - co za historia? Co się ma "zdarzyć"? Dlaczego "jutro"? Aj,
aj! jaka głębia... Czy jutro będzie rewolucja, czy trzęsienie ziemi? Nic podobnego. Autor, nie mając
nic lepszego do roboty, opowiada jakieś malutkie zdarzenie, nie większe w swym znaczeniu niż ból
zęba, wywrócenie się dorożki pod tramwaj, zgubienie parasola lub utrata dziewictwa. Bzdurstwo i
tyle, a zaraz tyle pompy w tytule.
Oto są skutki złych nałogów.
Autor wie o tym, wstydzi się tego i jest niepocieszony; i gdyby uważał czytelnika za coś innego, niż
za bęcwała, który również nie ma wiele do roboty i dlatego czyta, chętnie by go przeprosił, ale nie
chce.
Jakkolwiek się tedy historia ta nazywa, to o niej jest pewne, że jest to historia przeraźliwie smutna.
Male, drobne zdarzenie, a jednak pełne smętku i melancholii. Tylko człowiek, tknięty na rozumie i
mający rodzinną skłonność do rozmiękczenia mózgu, nie wzruszy się tą sprawą, lecz przeciwnie,
będzie się tym bawił, że ktoś ma wielkie zmartwienie.
Ponura ta sprawa odbyła się tak:
l W Warszawie przy ulicy Wiejskiej, dlatego tak nazwanej, że i znajduje się tam najbardziej wiejska
instytucja. Sejm - mieszkał i na podstawie ochrony lokatorów zapewne do dziś mieszka, mimo
przykrego i krzykliwego sąsiedztwa, bardzo wytworny pan Niesiecki. Podaję nazwisko oczywiście
zmyślone: przez brzmienie jego, identyczne z nazwiskiem autora herbarza, chciałem mu jedynie
nadać polor szlachecki i zebrać w nim. jak w soczewce, wszystkie promienie szlachetności. Jest to
poniekÄ…d nazwisko skondensowane.
Uczyniłem to rozmyślnie, pan Niesiecki bowiem łączył w sobie niepospolite cnoty, piękno duszy,
zacność serca, szerokość umysłu i prawość charakteru. Widać z tego, że nie był ani posłem, ani
dyplomatą, ani kupcem, ani wydawcą. Nie zajmował się niczym; miał dużo pieniędzy,
odziedziczonych - rzecz prosta - są bowiem ludzie szczęśliwi, co mieli głupich ojców, którzy nie
trwonili pieniędzy sami, lecz przez potomstwo. Wobec tego pan Niesiecki bardzo czcił swoich ojców
i dziadków, a szczególnie dwie ciotki, które Pan Bóg natchnął zacną myślą, aby majątku nie
zapisywały na kościół, tylko bratankowi.
Za to kupił pan Niesiecki śliczne meble, piękne obrazy i jeszcze piękniejsze książki, które czasem
czytał, kiedy się bardzo zmęczył próżnowaniem. Książki te jednak, szczególnie z pięknymi
obrazkami, miały na sobie ślady częstego z nimi obcowania; były to dowody, jak bardzo nadobne
baletnice, miłe śpiewaczki z chóru lub kasjerki z kinematografu mają rozwinięty pociąg do książki i
ciekawość oglądania sztychów. Wiele się tych ślicznych istot wykształciło u pana Niesieckiego.
Trzeba pamiętać przy tym, że istoty te, jak małe dzieci, muszą wszystkiego dotknąć, wszystko zawsze
wziąć w rękę.
Nie wynika z tego, że w przemiłym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej" nie bywały wielkie i szlachetne
damy. Owszem, owszem. Wielkie damy jednakże nie są ciekawe książek, a jeśli tam bywały, to
rozmawiały tylko nadobnie i głęboko o duszy, o życiu i o śmierci.
Wszystko w tym mieszkaniu, doskonale i roztropnie urządzonym, przystosowane było do bujności i
kolorowości życia, które się tam wiodło. Doświadczenie pana Niesieckiego, który z łez i szarzyzny
żywota wycisnąć potrafił nieprzerwany uśmiech, umiało niezwykle przenikliwie odgadnąć wszystko,
co się mogło zdarzyć w żywocie uśmiechniętym. I tak na przykład: jak w aptece znajdują się
najróżnorodniejsze medykamenty, przewidziane na wszystkie dolegliwości i choroby, tak w
mieszkaniu pana Niesieckiego były wszelakie medykamenty, pobudzające, kojące i umilające. Pan
Niesiecki tak znał na wylot duszę kobiecą, że wiedział doskonale, co która dusza lubi pić. Pod tym
względem był psychologiem niezrównanym, który wiedział, że wielka dama pije burgunda, zna
bowiem nieoszacowane właściwości tego boskiego napoju; aktorki dramatyczne tylko koniak,
baletnice wszystko, byle "słodkie", chórzystki zawsze szampana, bo to i musuje, i ciągle się o tym
śpiewa w operze ("Niech wino szumi złote, w kryształach szumi wraz!") i w operetce ("Ach szampan
morzem płynie, przy słodkiej mej dziewczynie"), kasjerki z kinematografu piją namiętnie likiery,
panienki bez bliżej określonego zajęcia zwyczajną czystą, bywały także dziwolągi, jak panienka,
która piła tylko lemoniadę, i jedna specjalistka, fenomen, rafinowanie wykwintna, co pijała tylko
koniak z roztartym żółtkiem, takie jakieś specjalne paskudztwo I taką przewidział pa. Niesiecki.
Tak sobie żył i miewał tylko małe zmartwienia, albowiem zmartwienia wielkie mają tylko ludzie
pracujący. Zmartwieniem jego była pozna wiosna, chmurne niebo, widok brzydkiej twarzy, plama na
koronkowym obrusie, stłuczony baccarat, same takie okropności Był to miły, kochany i niegłupi
bałwan, z najlepszym zresztą sercem.
Ostatnim, wyjątkowo wielkim jego zmartwieniem, była brzydka l krzykliwa sprawa z lokajem
Poczciwy do pewnego stopnia darmozjad, który nic nie robił, bo i pan mc nie robił, robił jeszcze
mniej, niż mógł, gdyż do "czarnej" roboty przychodziła pani żona pana stróża, pan lokaj zaś
"doglądał" pana Niesieckiego, nosił listy, kupował kwiaty i bilety do teatru, pił wino, palił cygara,
kradł bieliznę Był to jednym słowem lokaj sumienny, jak zawsze było, me perła, ale l nie świnia.
Z takim to lokajem nadzwyczajnym pan Niesiecki musiał się rozstać Niewdzięczne bowiem to
indywiduum, dotychczas jako tako, lecz skromnie ułożone, zjawiło się jednego dnia przed swoim
cygarodawcą l przystroiło lokajską gębę w uśmiech Pan Niesiecki spojrzał i był bliski furii, on,
najspokoJniejszy wmodawca, jakiego kiedykolwiek znała lokajska dusza pan lokaj sprawił sobie na
samym przedzie cztery złote plomby - dwie u góry, dwie u dołu i teraz błyszczał tym złotem
natrętnie, krzykliwie, łajdacko. To nowy czas śmiał się tym złotem w twarz pogodnej filozofii pana
Niesieckiego.
Pan lokaj (i jego cztery złote plomby) został wylany na lokajską fizjognomię.
Pan Niesiecki cierpiał.
Mogła mu ostatecznie wystarczyć pani strozowa, gdyby szło tylko o domowe porządki, kawalerski
stan jednakże miłego pana Niesieckiego przywykł do lokaj skich karesow, małpich min, głupich
rozpraw o pogodzie i do uwag o niewiastach, przybytek ten odwiedzajÄ…cych Pan Niesiecki wobec
tego szukał lokaja na prawo i lewo Można było wybierać wśród wielkiej ilości hołoty, lecz raz lokaj
upatrzony był za wielkim panem dla pana Niesieckiego, raz pan Niesiecki był za małym panem dla
pana lokaja Wobec tego pan Niesiecki sam otwierał drzwi pięknym paniom, które dzwonią krotko i
nerwowo, w takt podrygującego ze strachu i ze wzruszenia serca, i miłym przyjaciołom, dzwoniącym
z radości, ze idą napić się za darmo wina i wypalić jedno, a ukraść drugie cygaro - najmniej siedem
razy, czasem zaś uderzającym w drzwi końcem buta.
Zmęczyło to wreszcie miłego szlachcica do tego stopnia, że prosił znajome damy o wynalezienie
przyjemnego, dyskretnego lokaja, me dodał z wrodzonego mu taktu, ze znajome damy powinny to
uczynić we własnym interesie.
Toteż był przyjemnie zdziwiony, kiedy bladolica i szerokobiodra artystka dramatyczna pani Rena
Ostoja (po cywilnemu Michalina Kapuśniak), dziewica zresztą pierwszej klasy (idzie o maniery, me o
dziewictwo), kobieta dowcipna, co się zdarza nawet kobietom, przyjaciółka poetów i malarzy, a także
i ludzi bogatych, wielka przyjaciółka pana Niesieckiego, zatelefonowała mu wesoło, ze już jutro
będzie miała lokaja.
- A dobry? - pytał Niesiecki.
- Takiego jeszcze nie było! - odrzekła pani Rena.
- Wolałbym nie taką nadzwyczajność.
- Ależ panie, to jest cudowny lokaj! Musi go pan przyjąć... Dla pana idealny... inteligentny, bardzo
wykształcony...
- Wykształcony? A mnie taki po co?
- Przecież pan chciał takiego, co to trochę jest lokaj, trochę marszałek dworu, a trochę przyjaciel...
Tak, czy nie?
- Tak, ale...
- A to, że wykształcony, to przypadek... Zdarza się... Może to syn jakiej hrabiny...
- Zdarza się! - rzekł z przekonaniem pan Niesiecki.
- Otóż właśnie... Trochę to jest oryginał, ale to tym ciekawsze... W każdym razie niech go pan
przyjmie serdecznie i nie tak bardzo, jak zwykłego lokaja... Ja go strasznie lubię...
- Oj!
- Panie Niesiecki! Stać mnie jeszcze nawet na pana...
- Już, już! Dobrze! Uściskam go; niech przychodzi.
Niepodobna w to uwierzyć, ale tego dziwnego lokaja oczekiwał pan Niesiecki z niepokojem.
"Wykształcony" - "oryginał" - po diabła mu taki lokaj? I do tego protegowany przez aktorkę...
Obejrzał pokoik, w którym "oryginał" miał zamieszkać i ujrzał, że nie jest wcale miły, lecz
zapuszczony. Oprócz kilku sprzętów była tam jeszcze wycięta z jakiegoś pisma "Leda z łabędziem" i
premiowany derbista angielski. Poza tym puste butelki za piecem, butelki - wdowy po doskonałych
markach. Dawny lokaj był znawcą. Butelki te pan Niesiecki wynosił własnoręcznie, nie chcąc w
"oryginale" budzić uśpionych namiętności.
Nazajutrz sam mu otworzył.
W drzwiach stanął z miłym uśmiechem na przemiłej gębie człowiek młody, dość licho odziany, z
włosami w mocnym nieładzie. Spojrzał na pana Niesieckiego z ciekawością wcale figlarną i bardzo
jakoś serdecznie. Pan Niesiecki mimo woli się uśmiechnął.
Młody człowiek wydobył z kieszeni list, który wionął perfumami i podał Niesieckiemu.
- Czy mam zaszczyt z panem Niesieckim?
- Tak. Pan ma list do mnie?
- Tak, od Ostoi.
- Może przypadkiem od pani Ostoi?
- Ach, przepraszam najuprzejmiej, od "pani" Ostoi.
- Naprawdę, dziwny lokaj - pomyślał Niesiecki i począł czytać list, w którym pani Ostoja jeszcze raz
go zaklinała każdą literą i dziesięcioma wykrzyknikami, aby "serdecznie" przyjął "oryginała".
Obejrzał raz jeszcze kandydata, któremu z twarzy nie schodził rozbawiony uśmiech.
- Miły łobuz! - pomyślał wesoło, po czym twarz ułożywszy "urzędowo", rozpoczął indagację, siedząc
w fotelu.
Młody człowiek stał przed nim "niedbale", jeśli tak stać można. Śmieszna rzecz, ale tą niedbałą miną
przyjemny ten lokaj onieśmielał pana Niesieckiego, który nie wiedział, jak właściwie do takiego
zagadać. "Pan" to było za wiele, "wy" za mało, "ty" stanowczo niemożliwe. Niesiecki przeto kręcił.
- Jakżeż tam, więc chcemy przyjąć posadę?...
- Z bożą pomocą... - odrzekł lokaj z uśmiechem.
- Niełatwa służba...
- Dlatego też powiedziałem, że z "bożą pomocą"...
- Wolno wiedzieć jakie imię?
- Imię? Ach, prawda... Królowie i lokaje nie noszą nazwiska...
- Co takiego?
- Powiadam, że historia dziwnie czasem rozdziela przywileje...
Pan Niesiecki otwierał oczy coraz szerzej.
- Zwariowany lokaj i zwariowana baba, która go przysłała - pomyślał, lecz rozbawiony.
Patrzył teraz i on z uśmiechem na tego dziwnego lokaja, wciąż uśmiechniętego jakimś czarującym
uśmiechem. Niemal mu było przykro, że go nie prosi, aby zajął miejsce na drugim fotelu.
- Z nazwiskiem to sprawa przy meldowaniu u rzÄ…dcy domu... Dokument jakiÅ› przecie jest?...
- Człowiek bez dokumentu jest lichą imitacją człowieka... - odrzekł lokaj.
- A więc imię?
- Zenobi...
- Jakież niezwykłe imię!
- ImiÄ™ moje jest kaprysem mego ojca.
- A ojciec kto?
- Mój ojciec był kaprysem mojej matki.
- Dawno pan... to jest... dawno siÄ™ jest lokajem?
- Z przekonania nigdy!
- Aż praktyki?
- Od dziÅ›...
- Oj, to niedobrze... Pani Ostoja nic mi o tym nie mówiła... Byłbym nie trudził... Jakżeż można być
lokajem bez praktyki?...
- Ministrowie też nie praktykują. Wprawdzie tu idzie o rzeczy ważniejsze, ale porównanie nie jest
zbyt śmiałe.
Pan Niesiecki głośno się zaśmiał.
- Zresztą - mówił lokaj - człowiek tak subtelny jak pan, powinien zaufać instynktowi kobiety, a pani
Ostoi najgorszy jej wróg nie zarzuci braku kobiecości...
- Dobrze, dobrze... SkÄ…d Zenobiego... Zenobi - wszak tak?... skÄ…d go zna pani Ostoja?
- Igraszka spotkania, kaprys przypadku, dziwactwo losu. Poza tym kocham namiętnie teatr i byłem
klakierem. Pan zaś chyba wie dobrze, że pani Ostoi bardzo potrzeba klaki... Tak trudno dziś o
oklaski...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  •