Maurier Daphne du - Metresa 02 - Dzieci metresy,

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Daphne du Maurier
DZIECI
METRESY
Przełożyła
Ewa Kieruzalska-Gewartowska
Wydawnictwo ALFA
Warszawa 1999
1
P
ewnego chłodnego wiosennego dnia 1810 roku mała, dwu­
nastoletnia dziewczynka o ziemistej cerze klęczała z nosem
przyciśniętym do szyby w domu przy Westbourne Place.
Znajdowała się w sypialni dla służby, ponieważ pozostałe poko­
je ogołocono już z mebli. Obcy ludzie, których nigdy przedtem
nie widziała, kręcili się po obu salonach, oglądając krzesła i sto­
ły, obmacywali nóżki małej pozłacanej buduarowej kanapy
brudnymi, szorstkimi rękami i dotykali bogato zdobionych
brokatem zasłon. Obserwowała ich już wcześniej, w ciągu dnia,
nie zauważona przez nikogo; gdy swobodnie wędrowała po po­
kojach i korytarzach, przyglądając się, jak dżentelmen o suro­
wym wyglądzie, w ciemnym płaszczu, przyczepia karteczki
z numerkami do krzeseł w jadalni. Wyszedł, aby wrócić po kil­
ku minutach z dwoma robotnikami w roboczych fartuchach
i rękawami koszul podwiniętymi do łokci. Kazał im wynieść
krzesła.
Teraz, gdy zniknęły krzesła, pokój nabrał dziwacznego wy­
glądu. Potem przyszedł jakiś inny człowiek i wyłożył wszystkie
szkła i porcelanę na mały stolik, a kiedy już to zrobił, ku swe­
mu wyraźnemu zadowoleniu, powynosił je do salonu, a stolik
przysunął do ściany. Tutaj krzesła stały zwrócone do siebie
oparciami w długim rzędzie, a pozdejmowane ze ściany obrazy
leżały jeden na drugim na podłodze.
Gruboskórna obojętność, z jaką ci ludzie odnosili się do
10 ~ DAPHNE DU MAURIER
rzeczy matki, była dla dziewczynki niczym ukłucie bólu. Wie­
działa już od pewnego czasu, że Westbourne Place zostało
sprzedane, a ona wraz z matkÄ… przeniesie siÄ™ do innego domu,
ale nie mogła pojąć, że te krzesła i stoły, szkło i porcelana,
każdy talerz, z którego jadły, nie będą już do nich należały.
Obce dłonie wyciągały i badały ich rodzinne przedmioty, jeden
po drugim. Niczym rząd żałobników na pogrzebie formowała
się długa procesja ludzi, którzy wynosili z domu cały majątek
jak małe zwłoki, którym nie można nawet powiedzieć „żegnaj".
Kiedy zdjęto złoty czasomierz z jego miejsca nad schodami,
dziewczynka nie mogła już tego dłużej znieść. Odwróciła się ze
łzami w oczach i weszła na górę do sypialni dla służby na
szczycie domu.
Ten zegar był jej przyjacielem w godzinach samotności. Co
kwadrans wydzwaniał kuranty, których nasłuchiwała, leżąc bez­
sennie w swoim łóżku, i ta uspokajająca nutka jeszcze nigdy jej
nie zawiodła. Teraz już jej więcej nie usłyszy. Zapewne zegar
trafi w ręce ludzi, którzy nie będą o niego dbać, nie zechcą
pamiętać, żeby wytrzeć z kurzu jego uśmiechniętą tarczę, poz­
wolą, by zardzewiał i dzwonił fałszywie. Klęcząc tak, z nosem
i podbródkiem rozpłaszczonym na szybie, poczuła po raz
pierwszy cień żalu do matki, że pozwoliła, aby tak się stało.
Od ubiegłego roku świat się zmienił i przestał być bezpiecz­
ny. Nagle skończyła się owa codzienność, o której każde dziec­
ko sądzi, że będzie trwała w nieskończoność. Już nie jeździła
tak jak dawniej faetonem po Hyde Parku każdego ranka,
z matką u boku, w procesji innych powozów, ani też jak cza­
sami, do Richmond, napić się porteru z lordem Folkestone,
który zwykł był mierzyć ją swym biczem, by przekonać się, czy
urosła. I podczas gdy matka śmiała się i paplała, dokuczając
lordowi w sposób sobie tylko właściwy, nie do naśladowania,
szepcząc mu do ucha tajemnicze żarciki, na co odpowiadał ry­
kiem śmiechu — Ellen siedziała w milczeniu, niczym mała szara
myszka, obserwujÄ…c owÄ… grÄ™ z wrodzonym sobie poczuciem
dezaprobaty.
Ten sposób spędzania czasu przez dorosłych uważała za
mało przydatny, wolała książki i muzykę. Ellen czuła głód wie-
DZIECI METRESY
~ 11
dzy wszelkiego rodzaju, co jej matka uznawała stanowczo za
zbyt męczące dla dziecka, które jeszcze nie skończyło trzyna­
stu lat.
— Widzicie — mawiała Mary Anne do przyjaciół z ledwie
widocznym wzruszeniem ramion i cieniem kpiny w oczach,
udając rozpacz. — Moje dzieci mnie przerosły. To potworne.
Jestem dla nich za młoda. Uważają mnie za lekkomyślną i roz­
trzepanÄ…. Panicz George poucza mnie niby stary belfer, a Ellen,
klaszcząc z namaszczeniem w ręce, pyta: „Mamusiu, czy mogę
oprócz francuskiego uczyć się jeszcze włoskiego?"
Wywoływało to ogólną wesołość kosztem Ellen, a dziew­
czynka rumieniła się zawstydzona, dopóki o niej nie zapom­
niano.
Jednak przejażdżka po parku albo do Richmond stanowiła
przyjemność; tyle było rzeczy do obejrzenia, tylu ludzi do ob­
serwowania. Właśnie w wieku dziesięciu czy dwunastu lat Ellen
uważała się za badaczkę natury ludzkiej. Była dojrzała nad swój
wiek, ponieważ nigdy nie przebywała w towarzystwie innych
dzieci. George, jej jedyny brat i bożyszcze zarazem, wcześnie
został posłany do szkoły. Tak pochłonęło go teraz nowe towa­
rzystwo, konie — na których uczył się jeździć, i opowiadanie
o swej przyszłej karierze wojskowej, że rozmowa z małą sio­
strzyczką budziła w nim zniecierpliwienie.
Ellen mogła więc liczyć tylko na siebie. Jej przyjaciółmi sta­
ły się książki i muzyka, jeśli matka miała dość pieniędzy na
nauczyciela.
„Ellen musi zrozumieć, mawiała matka, że eleganckie życie,
jakie prowadzą, wystawne przyjęcia, powozy i konie — to spra­
wy ważniejsze niż takie kaprysy, jak lekcje muzyki i nauczyciel
włoskiego. Zobaczymy, co się da zrobić", odpowiadała, niezde­
cydowanie machnąwszy ręką. Olśniewający uśmiech świadczył,
że myśli o czymś innym; pociągała za dzwonek dla służby, by
wydać dyspozycje co do wieczornego przyjęcia.
Na stole znajdowało się tyle smacznych rzeczy, taka obfi­
tość owoców, ciast i wina; błyszczały szkła i białe, gładkie
obrusy — zdawało się, że nie warto było wydawać jeszcze funta
czy dwa, niezbędne na lekcje muzyki, na dodatkową kiść wino-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl
  •