Mackiewicz Józef - Katyń. Zbrodnia bez sądu i kary 2 (1997), Polecam, Mackiewicz Józef

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tom drugi
WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY
(rozproszone szkice o Katyniu)
207
208
WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY
JÓZEF MACKIEWICZ O SWOIM POBYCIE
NA MIEJSCU ZBRODNI W KATYNIU
Znany literat i dziennikarz wileński p. Józef Mackiewicz powrócił przed
kilku dniami ze Smoleńska, gdzie był obecny przy wydobywaniu zwłok
w lesie katyńskim pomordowanych oficerów polskich. Współpracownik
naszego pisma zwrócił się do p. Mackiewicza z prośbą o wywiad.
Odpowiedzi, które przytaczamy poniżej, oddane są z dokładnością
stenograficzną i przez p. Mackiewicza autoryzowane.
Pierwsze pytanie jest najtrudniejsze i dlatego wypada trochę
bezprzedmiotowo: – „Więc był pan tam?” – Oczywiście wiedzieliśmy, że był.
– Tak jest. Widziałem na własne oczy.
I znów nasuwają się pytania, których liczbę i formę trudno od jednego
razu opanować: – „Jak to wygląda?” – „Jak tam jest?” – „Więc istotnie?” –
„Czy bardzo strasznie, wstrząsająco, okropnie?” – Właściwie chodzi o
wszystko razem, o ogólny obraz, całokształt wrażenia i jednocześnie szczegóły,
jak najwięcej szczegółów. Interpelowany nie chce nam pomóc przy pierwszych
krokach, być może jest tylko zmęczony podróżą.
– Jest pan ciągle pod wrażeniem?
– Nie wiem, czy podobna to nazwać „wrażeniem”. Wrażenie zyskuje
się raczej na skutek jakiegoś, najczęściej pojedyńczego zdarzenia czy faktu, w
sobie ograniczonego. Smoleńsk, który widziałem, Katyń, zbrodnie, trupy, ruiny,
bolszewizm, który sam przeszedłem, i listy, listy dzieci do swych ojców,
zaczynające się od słów: „Kochany Tatusiu”, czy „Kochany Ojczulku”,
wydobywane dziś ze stosów sprasowanych, cuchnących ciał, z tej mazi śmierci
lub na wpół zasuszonych mundurów polskich... Tak, wszystko to razem
wytwarza jakby długi łańcuch asocjacji, myśli, refleksji, zapadający głęboko w
duszę. Nie nazwałbym tego wrażeniem. To raczej przeżycie.
– Czy mógłby pan zatem przedstawić nam w kolejności obrazy, jakie
rzuciły się panu w oczy, tam, w Katyniu?
– Był to chłodny dzień... Słusznie pyta pan tylko o „obrazy”. Nie mam
bowiem zamiaru powtarzać całego materiału rzeczowego, tylokrotnie już
opublikowanego w licznych komunikatach, enuncjacjach, raportach komisji
międzynarodowej, tudzież Polskiego Czerwonego Krzyża. To są rzeczy znane.
Prace nie zostały jeszcze ukończone. Trafiłem na ich tok, jakkolwiek zbliżać się
wydają ku końcowi. – Był tedy chłodny dzień i nad Smoleńsk, od strony frontu
ciągnęły szkwałowe chmury, zlewając deszczem okoliczne ruiny domów.
Jechaliśmy do Katynia pośród tych ruin, zwalisk żelaza, wypalonych wozów i
wagonów, sterczących sztab żelaznych i łóżek żelaznych, tkwiących jeszcze w
rumowiskach. Ludzie obyci twierdzili, że jest to pogoda najodpowiedniejsza.
Zimno i deszcz, wiatr rozpędza swąd trupi, no i nie ma much. Można zatem
wytrzymać. W pewnym miejscu szosa przekracza szyny kolejowe i biegnie
wśród wyrębów. „Tu” – powiedział ktoś – „zaczyna się ta Golgota”...
– Przepraszam, jak to „tu”, to znaczy gdzie?
– To znaczy od stacji Gniezdowo. Na stację Gniezdowo przywożono
naszych oficerów. Stąd tylko cztery kilometry do lasku katyńskiego. Te cztery
209
ostatnie kilometry swego życia jechali tak samo jak my teraz, mijając te same
drzewa, powiedzmy, tę oto czy tamtą brzózkę, której wygląd chciałbym sobie
zapamiętać, ale która, jak to bywa, zatraca się zaraz w pamięci wśród szeregu
innych brzózek i innych krzaków. Lasek Katyński nie jest duży. Obejmuje kilka
hektarów. Dziś wjazd do niego strzeżony jest przez wartę, szlaban i tablicę z
odpowiednim napisem. Droga gruntowa w głąb wyślizgana gumami
samochodów. Stąd już tylko kilkanaście kroków. Przy wyjściu z auta uderza nas
wnętrze lasu, odpowiadającego strefie naszego klimatu, a więc takiego samego
jak nasz, wileński, gdy się składa z młodych sosenek, brzózek, mchu i świeżej,
wiosennej trawy. Ale nie pachnie tam ani wilgotnym mchem, ani igliwiem.
Przytłacza ohydnie cuchnący, słodkawy, lepki swąd trupi. Był on pomimo
zimna i wiatru tak dotkliwy, że cofnąłem się odruchowo o krok w tył i właśnie
wtedy nastąpiłem na przedmiot, który się ugiął pod nogą. Była to czapka
oficera polskiego o ciemnozielonym otoku naszej artylerii. Podniosłem ją i
odłożyłem na dywanik rosnących w tym miejscu nieśmiertelników. Może
zakrawa to trochę na patos, że zwróciłem uwagę na rosnące kwiatki...
– Proszę, proszę, niech pan opowiada dalej.
– A więc podłoże lasu w tym miejscu wygląda brzydko. Wygląda po
prostu tak, jak powiedzmy, podmiejski lasek opuszczony przez majówki i
wycieczkowiczów niechlujnych, którzy w niedzielę rozkładają się pod
drzewami, a później pozostawiają po sobie odpadki, niedopałki, papiery,
śmiecie. W Katyniu pomiędzy tymi śmieciami rosną nieśmiertelniki. Przy
bliższym przyjrzeniu stajemy przykuci niezwykłym widokiem. Nie są to
bowiem żadne śmiecie. Osiemdziesiąt ich procent stanowią pieniądze. Polskie
papierowe banknoty złotowe, przeważnie wyższych emisji. Leżą niektóre w
paczkach po sto, po pięćdziesiąt złotych, po dwadzieścia. Leżą pojedyńczo i
drobniejsze, wojennej emisji dwuzłotówki, w jednym wypadku widziałem
czerwońce. Wyblakłe, oblazłe, przesiąkłe trupim odorem i cieczą trupów. Tuż
obok cygarniczki drewniane, papierosy, strzępy sowieckich gazet, guziki z
orłami, rękawiczki, kawałki mundurów, chustki do nosa, skórzane
portmonetki... Wszystko to są rzeczy wydobyte z grobów. Dzieje się tak nie na
skutek lekceważenia lub braku sumienności ze strony pracującej tu komisji
Polskiego Czerwonego Krzyża, która przeciwnie, jak to opowiem dalej, z
pełnym samozaparciem i poświęceniem pracuje nad zidentyfikowaniem
pomordowanych i zachowaniem pozostałych po nich pamiątek. Dzieje się tak
dlatego, że pomordowane tysiączne ofiary, rzucane były do straszliwych dołów
łącznie z całym ich osobistym życiowym balastem codzienności. Jest tego
strasznie dużo, co każdy człowiek nosi przy sobie i czym wypycha kieszenie za
życia, gdy się to mu wydaje ważne. Ale po śmierci ważne są tylko rzeczy
niektóre. Dla komisji przede wszystkim wszystko, co służy do
zidentyfikowania zwłok, jak legitymacje, listy, pamiętniki itd. Poza tym
wszystkie przedmiotu metalowe, nie ulegające psuciu, podlegające
oczyszczeniu, mogące pozostać drogą relikwią dla rodziny. Wszystko inne,
bezwartościowe, na wpół przegniłe, przesiąkłe na wieki już jadem rozkładu,
usuwa się na razie na bok. I to leży. Leży teraz w postaci świadectwa,
straszliwego, ponurego świadectwa, bezładnymi strzępami wśród drzewek lasu
katyńskiego.
– A właściwe groby, czy doły z trupami, znajdują się obok?
– Tak, jest ich, a raczej było, siedem. W dwóch największych warstwa
trupów sięgała dwunastu rzędów w głąb.
– I pan to widział?
210
– Czy widziałem! Straszliwy odór przyprawił mnie w pierwszej chwili
o mdłości, zanim całym wysiłkiem woli zdołałem się opanować. Poszliśmy
ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem
świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół.
– Straszne...
– Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i
przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące, i
wszystkie w mundurach oficerów polskich... Kwiat inteligencji, rycerstwo
Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich jedne na drugich. W tej
okropnej chwili przychodzi mi straszliwe porównanie ich do wielkiej skrzyni
sardynek. Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami, to głową,
sprasowane, spłaszczone w trupim soku, który na dnie niektórych dołów ustaje
się nieraz w postaci zielonej, martwej cieczy, nie odbijającej ani wierzchołków
drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo, jakieś
ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr
odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę
wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego
słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi, na wpół
otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te
słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem.
Wiosna nad dołem splątanych nawzajem rąk, nóg, wykrzywionych twarzy,
zlepionych włosów, oficerskich butów, strupieszałych mundurów, pasów.
Pomyśleć sobie, że każda z tych pozycji leżących, skrzywienie kolana, odrzut
głowy był ostatnim odruchem najwyższej męki, rozpaczy, strachu, bólu... czy ja
wiem zresztą, jakich najgorszych odczuwań ludzkich.
– Nie stawiali oporu?
– Owszem, stawiali. Znaczna część skrępowana była sznurami,
niektórzy pokłuci bagnetami. Tego dnia, gdy opuszczałem Katyń, wydobyto
zwłoki, które tym się różniły od innych, że nie były strzelane tym
stereotypowym strzałem w potylicę czaszki, jak to już powszechnie wiadomo, a
wykazywały postrzał z tyłu między łopatki, przebite poza tym prawie na wylot
bagnetem i kilkakrotnie jeszcze pokłute w różnych miejscach. Właśnie
stawiających opór, jak to wykazały badania, krępowano. Widziałem ten
charakterystyczny węzeł. Nie potrafię go powtórzyć, ale chodzi w nim głównie
o to, że którąkolwiek bądź rękę poruszy delikwent, zaciska wszystkie więzy.
Niektórym sznury założone były na szyi, w takim wypadku szarpnięcie
skrępowaną ręką zaciskało jednocześnie pętlę na szyi i dusiło. Ostatni raport dr
Mariana Wodzińskiego, przesłany do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża
mówi, że 0,4 procent zwłok wykazało podwójny postrzał w potylicę, zaś 1,5
procent podwójny postrzał szyi. Kaliber jak wiadomo był zawsze ten sam 7,63,
1
– Ach, jakież to straszne! W jaki sposób fakt ten został ustalony?
1 Jak wykazały szczegółowe badania niemieckie kaliber amunicji
wynosił 7,65. Jest to kaliber pistoletów typu „Walther”, z których, jak
dowiedziono już w ostatnim czasie, strzelano w zasadzie do polskich oficerów
we wszystkich miejscach kaźni. (przyp. wyd.)
211
nie dający zresztą dużej detonacji. Również na kilka dni przed moim
przybyciem dokonano wstrząsającego odkrycia, o którym doprawdy mówić
można tylko przez zaciśnięte zęby: oto w jednym z dołów znaleziono warstwy
oficerów, których kładziono żywcem twarzami na dół na poprzednio już zabite
warstwy albo jeszcze drgające w konwulsjach przedśmiertnych, i strzelano ich
w pozycji leżącej.
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl