Martin+George+R.+R.+-+Pieśń+dla+Lyanny, ebook, Martin George R R

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
G
EORGE
R.R. M
ARTIN
Pieśń dla Lyanny
(A song for Lya)
Przełożyli: M. K. i E. S.
R.
R.
Martin
Pieśń
Lyanny
George R. R. Martin
– należy do grona najwybitniejszych pisarzy amerykańskich debiutujących na początku lat
siedemdziesiątych. Urodził się w 1948 roku w Bayonne (New Jersey). W latach 1966–1970
studiował dziennikarstwo na North Western University w Illinois. Od 1972 r. pracował jako
dziennikarz, zaś w latach 1972–1974 w Korpusie Pokoju. Od 1974 roku jest zawodowym
pisarzem.
Debiutował w lutym 1971 roku na łamach renomowanego magazynu „Galaxy” napisanym
w 1969 roku opowiadaniem
„The hero”
. Wiele spośród jego utworów uzyskiwało nominację
do nagród Hugo i Nebuli. Najbliższymi zdobycia tego najwyższego w świecie SF trofeum były:
opowiada
„With Morning Comes Mistfall”
,
„And Seven Times Never Kill Man”
oraz napisana
wspólnie z Lisą Tuttle nowela
„The Storms of Windhaven”
.
Największym pisarskim osiągnięciem George’a Martina stała się publikowana w tym
numerze
„Pieśń dla Lyanny”
(
„A song for Lya”
), która w 1975 roku wyróżniona została
nagrodą Hugo Gernsback Award w dziedzinie mikro powieści. Opowiadania George’a Martina
zebrane zostały w dwóch tomach
„A song for Lya and Other Stories”
(1976) oraz
„Songs ot
Stars and Shadows”
(1977). W 1977 roku opublikował swoją pierwszą powieść
„Dying of the
Light”
, która cieszy się nie mniejszym niż krótsze formy powodzeniem.
W 1978 roku przegrała ona bezpośrednią walkę o pierwszeństwo do nagrody Hugo jedynie
z wyróżnioną rok wcześniej Nebula Award powieścią Frederika Pohla
„Gateway”
.
(A.W.)
– 2 –
George
dla
 R.
R.
Martin
Pieśń
Lyanny
Miasta planety Shkeen są stare. Dużo starsze niż ziemskie. A najstarszym z nich jest
olbrzymia rdzawoczerwona metropolia położona na Świętych Wzgórzach. Nigdy nie miała
nazwy. Nie potrzebowała jej. Choć na planecie zbudowano tysiące miast, żadne nie może się
równać z tym największym i najludniejszym – jedynym miastem na wzgórzach. Dla
mieszkańców Shkeen znaczy ono tyle co Rzym, Mekka, Jeruzalem. Jest symbolem. Pytającym
o cel wędrówki wystarczy tylko powiedzieć: miasto. Prowadzą doń wszystkie drogi i trafia tu
każdy Shkeen przed Ostatecznym Zjednoczeniem.
– 3 –
George
dla
 R.
R.
Martin
Pieśń
Lyanny
Istniało na długo przed powstaniem Rzymu. Było potężne już w czasach, gdy na Ziemi
nikomu jeszcze nie śniło się o Babilonie. A przecież czas nie odcisnął na nim swojego piętna.
Kilometrowe rzędy takich samych niskich, dusznych, prymitywnie umeblowanych ceglanych
domów pokrywały wzgórza niczym czerwona wysypka.
Miasto nie było jednak ponure. Dzień po dniu obrastało karłowate wzgórza, kwitnąc w
promieniach upalnego słońca, niczym bujny krzew pomarańczy. Tętniło wiecznie młodym
życiem. Zewsząd dochodziły zapachy gotującej się strawy, dobiegał dziecięcy gwar, odgłosy
krzątaniny odnawiających domostwa murarzy. Na wszystkich niemal ulicach przejmującą nutą
dźwięczały rytualne dzwonki Zjednoczonych. Nie było w tym niczego, co świadczyłoby o
wielowiekowej tradycji i potędze mądrości mieszkańców. Odnosiło się raczej wrażenie, że ich
kultura szuka dopiero drogi swojego rozwoju. A przecież od założenia miasta minęło już ponad
czternaście tysięcy lat.
Miasto zbudowane przez ludzi było przy nim prawdziwym noworodkiem. Powstało przed
dziesięcioma laty na krańcach wzgórz – pomiędzy metropolią Shkeen a niziną, na której
zlokalizowano kosmodrom. W odczuciu ludzi było piękne – przestronne, pełne
architektonicznej ornamentyki, poprzecinane szerokimi, ocienionymi szpalerami drzew
bulwarami, na których w słońcu połyskiwały wesołe fontanny. Stojące wzdłuż bulwarów
kolorowe budynki wzniesiono z metalu, barwnego plastiku i miejscowego drewna. Jakby z
szacunku dla miejscowej tradycji większość z nich była stosunkowo niska. Wyjątek stanowiła
wyniosła, widoczna na wiele mil dookoła Wieża Administracyjna – wypolerowana stalowa
iglica – śmiałym kształtem wbijająca się w kryształowe niebo.
Lyanna wypatrzyła ją przed lądowaniem, więc jeszcze z góry mieliśmy okazję podziwiać
ten śmiały akcent ludzkiej obecności na Shkeen. Ponure drapacze Starej Ziemi i Balduru były
na pewno wyższe, a fantazyjne miasta Arachne z pewnością piękniejsze, ale ta smukła wieża
wyglądała naprawdę imponująco. Samotna i nie zagrożona dominowała nad świętymi
wzgórzami.
Mimo iż kosmodrom położony był w zasięgu jej cienia uznano widać, że należy wyjść nam
naprzeciw. Nisko zawieszony poduszkowiec oczekiwał przy rampie. Obok niego, oparty o
drzwi, stał Dino Valcarenghi rozmawiający właśnie ze znajomymi.
Valcarenghi był administratorem planety i równocześnie przedmiotem podziwu wszystkich
na niej obecnych. Już wcześniej wiedziałem, że jest młody, przystojny i posiada niezwykły urok
osobisty. Teraz miałem okazję, by przyjrzeć mu się bliżej. Miał czarne włosy, których loki
spadały na czoło i uśmiechniętą twarz wskazującą na wesołe usposobienie.
Obdarzył nas sympatycznym uśmiechem i wyciągnął rękę na powitanie.
– Cześć – rzucił bez zbędnych wstępów – cieszę się, że was widzę.
Nie ceregielił się z formalną prezentacją. Wiedział, kim jesteśmy, a my wiedzieliśmy, kim
jest on. Widać nie był człowiekiem, który zwykł przykładać wagę do konwenansów.
Lyanna ujęła jego wyciągniętą dłoń. Spojrzała nań swoimi ciemnymi, głębokimi oczyma.
Jej usta ułożyły się w ledwo zauważalny uśmiech. Podobna była teraz do małej dziewczynki o
kasztanowych włosach i drobnej figurce. Gdy zechce, potrafi wyglądać naprawdę bezradnie.
Swym spojrzeniem może wtedy zmieszać każdego. Jeżeli ktoś wie, że posiada zdolności
telepatyczne, to wydaje mu się wówczas, że swymi niesamowitymi oczyma odczytuje
najgłębsze pokłady jego duszy. Ale w rzeczywistości jest to tylko zabawa. Gdy Lyanna
naprawdę odczytuje – wówczas jej ciało sztywnieje, później drży, a jej ogromne, penetrujące
duszę oczy, zwężają się, tężeją i mętnieją.
Zwykle jednak ludzie czują się w jej towarzystwie nieswojo. Odwracają wzrok i starają się
uwolnić z uścisku jej ręki. Valcarenghi nie należał do takich. Po prostu uśmiechnął się,
odwzajemnił spojrzenie i pospieszył przywitać się ze mną.
– 4 –
George
dla
 R.
R.
Martin
Pieśń
Lyanny
Ściskając jego dłoń nie mogłem powstrzymać się od czytania. Było to moim zwyczajem –
przyznaję – złym zwyczajem. Zdaję sobie z tego sprawę. Postępując w ten sposób kończę
przyjaźń zanim się nawiąże. Talentem nie dorównuję Lyannie. Czytam jedynie uczucia i
emocje. Wesołe usposobienie Valcarenghiego objawiło mi się z całą mocą i szczerością. Nic
poza tym. Przynajmniej nic z tych rzeczy, które można by uchwycić od razu.
Przywitaliśmy się również z pomocnikiem. Był to wysoki blondyn w średnim wieku.
Nazywał się Nelson Gourlay. Valcarenghi zaproponował, byśmy szybko zajęli miejsca w
poduszkowcu i natychmiast wystartowali.
– Wyobrażam sobie, jak bardzo musicie być zmęczeni – powiedział, gdy wzbiliśmy się w
powietrze. – Darujmy więc sobie przejażdżkę po mieście i od razu lećmy do wieży. Nelson
wskaże wam mieszkanie. Potem musicie wskoczyć do nas na drinka i przedyskutować parę
problemów. Przeczytaliście materiały, które wam przysłałem?
– Tak – odpowiedziałem.
Lyanna skinęła głową.
– Interesujące, ale wciąż nie rozumiem, po co nas wezwaliście?
– Dojdziemy i do tego, w swoim czasie – odparł Valcarenghi. – Właściwie nie powinienem
wam przeszkadzać w podziwianiu krajobrazu. – Wskazał za okno i uśmiechnął się. Milczał.
Lyanna i ja cieszyliśmy się widokami, przynajmniej na tyle, na ile pozwalał krótki,
pięciominutowy lot z kosmodromu do Wieży. Pojazd mknął wzdłuż głównej arterii miasta na
wysokości wierzchołków drzew. Pod podmuchem powietrza uginały się co mniejsze gałązki.
Wewnątrz pojazdu było chłodno, choć na zewnątrz słońce dochodziło do zenitu, a nad
chodnikami powietrze falowało z gorąca. Mieszkańcy prawdopodobnie pochowali się w swoich
klimatyzowanych pomieszczeniach, gdyż ulice były prawie puste.
Wyszliśmy z poduszkowca, który zatrzymał się w pobliżu głównego wejścia do Wieży i
przemaszerowaliśmy przez nieskalanie czysty hall. Valcarenghi pozwolił nam porozmawiać z
niektórymi podrzędnymi pracownikami personelu. Następnie Gourlay zaprowadził nas do
windy i w jednej chwili znaleźliśmy się na pięćdziesiątym piętrze. Tam przemknęliśmy przez
sekretariat, weszliśmy do następnego, prywatnego tunelu aerodynamicznego i wyjechaliśmy
jeszcze wyżej.
* * *
Nasze pokoje prezentowały się znakomicie. Ciemnozielone dywany, drewniana boazeria, a
nawet doskonale zaopatrzona biblioteka. Przeważała klasyka ze Starej Ziemi oprawna w
syntetyczną skórę. Znajdowało się tam również kilka powieści z Balduru – naszej ojczystej
planety. Z pewnością przeprowadzono wywiad dotyczący naszych gustów. Jedna ze ścian
sypialni wykonana była z lekko barwionego szkła. Za nią roztaczał się przepiękny widok na
położone w dole miasto. Specjalne urządzenie pozwalało zaciemnić szybę, umożliwiając
spokojny sen.
Gourlay zaznajomił nas ze wszystkim z obowiązkowością hotelowego boya. Odczytałem go
krótko, lecz nie doszukałem się najmniejszych nieprzyjaznych uczuć. Był tylko nieznacznie
zdenerwowany. Odkryłem w nim jeszcze szczere uczucie, którym kogoś obdarzał. – Nas? –
Valcarenghiego?
Lyanna usiadła na jednym z łóżek.
– Czy ktoś przyniesie nasze bagaże? – spytała.
Gourlay skinął głową.
– Nie będziecie mieli powodu uskarżać się na opiekę. Proście o wszystko, czego
potrzebujecie.
– Nie obawiaj się, nie omieszkamy tego uczynić – odrzekłem. Opadłem na drugie łóżko.
– Od dawna tu jesteś?
– 5 –
George
dla
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl