Maguire Eden - (Nie)Umarli 01 - Jonas(1), Ebooki - beletrystyka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Eden Maguire
(Nie)Umarli
Księga 1 – JONAS
Tłumaczenie
Ewa Ciszkowska
EGMONT
1
1
Nagle dobiegł mnie odgłos trzaskania drzwi targanych wiatrem. Przestraszyłam się, bo nie przypuszczałam, że w
takiej odległości od miasta może znajdować się skryte wśród drzew domostwo.
Nie wal tak, poprosiłam swoje serce. Darina, weź się w garść, dziewczyno. Ale tamtego dnia zlękłabym się nawet
szmeru spadającego liścia. Dwa dni wcześniej zginął Phoenix, mój chłopak.
Drzwi wciąż łomotały, a moje serce im wtórowało. Wypatrywałam czegoś na wzgórzu, sama nie wiedząc czego. W
końcu wspięłam się na wierzchołek i spojrzałam w dół. Wtedy go zobaczyłam - stary, niszczejący dom z gankiem,
zbudowany z bali, a obok niego stajnia i na stelażu z drągów okrągły, przeżarty rdzą, rozpadający się staroświecki
zbiornik na wodę. Przed domem stała zaparkowana półciężarówka — bez błotników, z dziurami w karoserii. Wybujała
pożółkła trawa wokół ganku sięgała kolan.
To drzwi stajni trzaskały na wietrze, otwierając się i zamykając w rytm jego podmuchów.
Większość ludzi odwróciłaby się na pięcie i odeszła. Ale nie ja.
Już mówiłam, że czułam się kompletnie zagubiona, zadawałam sobie pytania o sens miłości, cierpienia, życia. Darina
przepełniona wagą swojej misji - tak by to mogło wyglądać. Jakiej misji? Musiałam wyjaśnić, jak to możliwe, że w ciągu
tego roku zmarło czworo moich kolegów z klasy. Jonas, Arizona, Summer, a teraz Phoenk. Powiedziałabym: tragiczne i
co najmniej dziwne. Nie tylko ja byłam przerażona, możecie mi wierzyć.
Śmierć Phoeniksa złamała moje nastoletnie serce. Dość długo kochałam się w nim potajemnie, aż w końcu zaczęliśmy
się spotykać - dwa cudowne miesiące. Położyłam kwiaty w miejscu, gdzie zginął, ugodzony nożem. Patetyczne, powiecie.
Miało to znaczyć: nigdy o tobie nie zapomnę, zawsze będę cię kochać, ale zupełnie nie oddawało głębi moich uczuć.
Postanowiłam zejść tam, zrobić coś, żeby te cholerne drzwi przestały walić, a potem rozejrzeć się po opuszczonym
domu. Dotknąć życia ludzi, którzy w nim mieszkali - przekonać się, jakie talerze ustawiali na stole, na jakich krzesłach
zasiadali do jedzenia.
Najpierw stajnia. Drzwi były wielkie, poznaczone setką zardzewiałych gwoździ. W ciemnawym wnętrzu dojrzałam
starą końską uprząż rozwieszoną na hakach, parę pokrytych warstwą kurzu skórzanych kowbojskich ochraniaczy na
spodnie, oplecione pajęczą siecią grabie i zgrzebła.
I grupkę ludzi recytujących coś śpiewnie. Pośrodku ktoś stał. Z początku nie wierzyłam własnym oczom, ale to był on.
Phoenix. Rozebrany do pasa, realny tak jak ja teraz.
Phoenix, który wykrwawił się na śmierć od ciosu nożem między łopatki.
Starszy siwowłosy mężczyzna wstąpił w krąg recytujących ludzi i położył dłoń na ramieniu mojego chłopaka. Mojego
nieżyjącego chłopaka.
- Witaj w naszym świecie — powiedział.
Łup! Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się z hukiem. Serce załomotało mi w piersi i zamarło.
- W świecie (Nie)Umarłych - zaintonowali inni. -Zostałeś jednym z nas, witaj.
Phoenix - bo to był on - sprawiał wrażenie nieobecnego. Patrzył niezbyt przytomnie, oszołomiony. Siwowłosy
mężczyzna przyglądał mu się uważnie.
- Wróciłeś - odezwał się cicho.
- Zza grobu — dopowiedzieli szeptem otaczający go ludzie.
Potrząsnęłam głową, chcąc uwolnić się od tej wizji. Niemożliwe, żeby to się działo naprawdę! To jakieś zwidy! Umarli to
umarli, nie wracają z zaświatów.
Nie pomogło. Wizja nie znikła, to wszystko działo się nadal.
- Cześć, Phoenix. Jest w porzo - odezwała się jakaś dziewczyna, podchodząc do niego. - Pamiętasz mnie?
Była odwrócona do mnie plecami, widziałam tylko jej długie ciemne włosy.
- Siemasz, kolego, a mnie pamiętasz? - spytał jeden z chłopaków, odłączając się od grupy, a zaraz za nim podeszła
dziewczyna o jasnych włosach do ramion.
- Jest okay, Łowczy ci to załatwił - wyjaśniła. - To właśnie jest Łowczy.
Siwowłosy mężczyzna wyciągnął dłoń do uścisku.
- Nie ucierpiałeś zbyt wiele, wracając do świata? -spytał tonem lekarza wypytującego pacjenta.
- Nie było tak strasznie, żebym nie mógł tego znieść — powiedział Phoenix.
Rozpoznałam jego głos. Tak zawsze mówił - niewyraźnie, cicho, spokojnie, tym swoim charakterystycznym niskim,
głębokim tonem. Skulił ramiona, jakby go coś zabolało.
2
- Łowczy opiekuje się nami wszystkimi - oznajmiła z uśmiechem blondynka.
Rozjaśniło mi się w głowie. Przecież znałam ten cudownie ciepły uśmiech. Nieważne, że włosy miała dłuższe i
rozwichrzone, a skórę bledszą. To była Summer Madison. Widziałam przed sobą kolejną osobę, która nie żyła, a jednak
mówiła, chodziła, uśmiechała się.
- Łowczy tutaj rządzi. Wszystkich nas sprowadził z powrotem - uzupełniła wyjaśnienia Summer ciemnowłosa
dziewczyna.
Słyszałam, co mówi, ale nie patrzyłam ani na nią, ani na siwowłosego mężczyznę. Nie mogłam oderwać wzroku od
Phoeniksa. Serce waliło mi tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi.
Chciałam podbiec do niego, dotknąć go, pocałować, wziąć w ramiona. Ale byłam zbyt oszołomiona, tkwiłam tam jak
wrośnięta w ziemię.
- Dlaczego? - spytał Phoenix.
Odzyskał już równowagę i teraz obudziła się w nim podejrzliwość. Zmrużył swoje szaroniebieskie oczy, patrząc spod
zmarszczonych brwi.
- Sam powinieneś wiedzieć - powiedział chłopak, wzruszając ramionami.
Przeniosłam na niego wzrok na chwilę, ale wystarczająco długą, by po błysku niebieskich oczu i skrzywieniu
wydatnych warg rozpoznać Jonasa Jonsona.
- Masz swoje powody, skoro znalazłeś się tutaj - wyjaśniła Summer. - Tak jak my wszyscy.
- Gdzie jesteśmy? O co tutaj chodzi? - dopytywał się Phoenix.
To wszystko wyraźnie nie miało dla niego sensu, tak jak i dla mnie, szpiegującej ich osoby ze świata żywych.
- Uruchom mózgownicę - poradziła mu ciemnowłosa dziewczyna i roześmiała się, ale bez złośliwości. - Nie
dotarło jeszcze do ciebie? Jesteś jednym z nas. (Nie)-Umarłym.
- Arizona? - Phoenix potrząsnął głową, zupełnie jak ja przed chwilą. Arizona nie znikła, nadal ją widział przed sobą. -
Jakim cudem?
- Też mam coś do załatwienia - odrzekła, kiwając głową. - Muszę coś wyprostować.
Phoenix Rohr, Arizona Taylor, Summer Madison i Jo-nas Jonson. Czworo zmarłych uczniów ze szkoły w El-lerton.
Wszyscy bardzo piękni, mimo bladej skóry i nierzeczywistego wyglądu. Śmierć nie zdołała ich zniszczyć.
Miłość i cierpienie rozdzierały mi serce.
Drzwi uchyliły się i - łup - na powrót zatrzasnęły z łoskotem.
- Zrobię z tym porządek - oświadczył Łowczy i ruszył w moim kierunku. - Trzeba wreszcie naprawić ten zamek.
Zaczyna mi to działać na nerwy.
Boże, co miałabym mu powiedzieć, pomyślałam w panice.
Wyskoczyłam zza boksu dla konia, gdzie się skryłam, i dopadłam drzwi przed Łowczym. Nieważne, że mnie zobaczy.
W sekundę znalazłam się na zewnątrz i pędząc jak szalona, minęłam opuszczony dom i zbiornik na wodę. Nie oglądając
się za siebie, pobiegłam nierówną, zapuszczoną drogą gruntową obsadzoną drzewami osiki.
***
- Gdzie byłaś?
Laura wyrosła przede mną nagle, ledwie zamknęłam drzwiczki samochodu. Zdążyłam zrobić może dwa kroki po
podjeździe, gdy mnie zaatakowała.
- Nigdzie. Tak sobie jechałam przed siebie.
Wiedziałam, że ta odpowiedź jeszcze bardziej ją rozzłości, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. I tak lepiej, niż
gdybym ją poinformowała: właśnie widziałam czworo nieżyjących kolegów. Chodzili i rozmawiali.
- Nie możesz tak sobie jeździć przed siebie. Wiesz, ile kosztuje benzyna - wytknęła mi zrzędliwie.
Nie odpowiadając, weszłam po schodkach do domu. Rzuciłam klucze na stół w kuchni.
- Darina! Martwiłam się o ciebie.
- Niepotrzebnie — odparłam, kierując się do swojego pokoju.
Laura zastąpiła mi drogę.
- Wciąż się martwię. Nie chcesz rozmawiać, nie jesz.
- Nie jestem głodna.
- Spałaś chociaż trochę?
Aha. Spałam i śniłam koszmar. Dalej śnię. Może by ktoś mnie z niego obudził?
- Darina, odpowiedz mi!
Nie rozmawiam z mamą zbyt wiele, to fakt. W każdym razie od czasu, gdy Jim się wprowadził cztery lata temu. Nic do
niego nie mam, ale nie przepadam za nim.
3
Wielki Guru Elektroniki, który jeździ po całym stanie i sprzedaje ludziom laptopy.
- Rozumiem, że jesteś rozdrażniona - westchnęła Laura.
Rozdrażniona? A może: załamana, zdruzgotana, całkiem rozbita? Jakby mi ktoś wywiercił wielką dziurę w sercu czy w
głowie, obojętne, ważne, że nie jestem już sobą. Patrzyłam na nią, starając się powstrzymać drżenie warg.
- We wtorek odbędzie się jego pogrzeb - powiedziała cicho Laura. - Brandon przyszedł dziś do mnie do sklepu kupić
ciemne ubranie.
- On miał imię, wiesz?! - Ból zamienił się w złość. — Miał na imię Phoenix!
Miał czy ma? Widziałam go w tej stajni czy nie?
Normalnie Laura dałaby mi popalić, zarzucając brak szacunku, i skończyłoby się kłótnią. Ale dzisiaj puściła to mimo
uszu.
- Czy mam ci napisać usprawiedliwienie do szkoły? Wzruszyłam ramionami. Nie pójdę, jak nie będę
chciała.
- Muszę się zdrzemnąć — powiedziałam. W głowie mi się kręciło. - Zwariuję, jak się nie prześpię.
Poprawka, już zwariowałam.
Rzuciłam się na łóżko i wbiłam wzrok w sufit. Starałam się nie dopuszczać do siebie obrazów ze stajni. Nie po-
jechałam do Foxton, nie zaparkowałam tam samochodu, nie szłam pośród osik, a ich liście nie drżały. Nie usłyszałam
trzaskających drzwi, nie wspięłam się na wzgórze.
Lepiej pomyśleć o tym, co się wydarzyło wcześniej tego dnia. O popołudniu, które spędziłam u Logana. Milczeliśmy,
oboje bardzo smutni.
- Phoenix nie był agresywny. — To były moje pierwsze słowa, gdy wreszcie zdecydowałam się przerwać milczenie. -
Nie wdawał się w bójki.
Siedzieliśmy oboje na ganku jego domu, sami. Balustradę ozdabiał rząd butelek po budweiserze, pod siedziskiem
huśtawki walały się brudne buty ojca Logana.
- Może masz rację.
- Mieliśmy się spotkać — mówiłam dalej. W piątkowy wieczór czekałam na niego w swoim samochodzie przy Deer
Creek, wypatrując aż do zmierzchu jego pikapa. Nie doczekałam się. — Jak to się stało? — spytałam Logana, nie
powstrzymując łez spływających po moich zimnych policzkach. - Co się wydarzyło?
- Wszyscy mieli noże — powiedział łagodnym, spokojnym głosem. — Phoenix też.
- Nie chcę tego słuchać. - Potrząsnęłam głową.
- Ale to prawda, Darina. Phoenix nie był aniołem, wierz mi.
Wstałam, żeby odejść, i niechcący strąciłam kilka butelek. Rozbiły się na kamieniach pod gankiem. Logan poszedł za
mną żwirowaną ścieżką prowadzącą do drogi.
- Jak długo byliście parą? - spytał. - Sześć tygodni? Góra dwa miesiące.
Nie odezwałam się na to słowem. Płakałam ze złości.
- Jak dobrze go znałaś, Darina? Co o nim naprawdę wiedziałaś?
Doszliśmy do mojego samochodu, wsiadłam i z trzaskiem zamknęłam drzwi. Logan pochylił się i złapał za kierownicę.
- Jak długo znasz mnie? Całe życie. Wierz mi, Darina, mówię ci najszczerszą prawdę.
- To znaczy, co mi mówisz? - spytałam ze złością, podnosząc głos ponad szum silnika. - Że mój chłopak był członkiem
gangu? Nosił nóż, więc zasłużył sobie na śmierć?
- Nic podobnego! - Logan potrząsnął głową. - Ani on, ani Jonas, rozbijając motocykl, ani Arizona, topiąc się w
jeziorze, ani Summer...
- Przestań! - wrzasnęłam. Zginęło ich czworo w ciągu roku. - Nie musisz mi o tym przypominać. Piękne dzięki.
Puścisz wreszcie tę kierownicę?!
Znaliśmy się od dziecka, Logan Lavelle i ja, ale mylił się co do mnie całkowicie.
- Myślałam, że przynajmniej ty rozumiesz - rzuciłam mu, po czym nacisnęłam pedał gazu i odjechałam.
W piątek czekałam nad Deer Creek na Phoeniksa ponad godzinę. Tymczasem przyjechał Logan.
- W mieście toczy się bójka - ostrzegł mnie. - Sporo ludzi bierze udział. Brandon i Phoenk także.
Nie wierzyłam mu, dopóki nie dojechałam, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, do Ellerton. Byłam wściekła
na Phoeniksa, bo nie przysłał mi esemesa, że się w to nie wmieszał. I mdliło mnie na myśl, że jego starszy brat Brandon
tym razem mógł zrobić coś naprawdę szalonego. Kiedy dotarłam do miasta, było już za późno. Bójka się skończyła.
Pozostały tylko ślady krwi.
4
- Opłacę ci terapię — zaproponowała Laura, kiedy wychodziłam do szkoły. — Zdobędę skądś pieniądze.
- Wyglądam, jakbym tego potrzebowała? - odpaliłam ze złością.
Laura wzięła głęboki oddech, a ja, nie czekając, wypadłam z domu. Zbiegłam po schodkach i jadąc samochodem do
miasta, zaczęłam w myślach wyliczankę.
Główne powody, dlaczego czuję się nieszczęśliwa: rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwanaście lat; ojczym to fajtłapa;
w szkole nuda i jedna wielka beznadzieja; grasuje jakiś świr mordujący ludzi; właśnie zabił mojego chłopaka...
Łzy spływały mi po policzkach. Byłam załamana i nie miałam żadnej bratniej duszy, do której mogłabym się zwrócić o
pomoc.
Logan uznał, że to on się do tego nadaje. Podszedł do mnie, kiedy zatrzymałam samochód na szkolnym
parkingu. Wysoki, opalony, ciemnobrązowe kręcone włosy... w podstawówce były złociste.
- Cześć, Darina.
Z impetem zatrzasnęłam drzwi samochodu.
- Nie pożarliśmy się ostatnio? - przypomniałam mu.
- Przykro mi. Źle to zrozumiałaś. Nie twierdziłem, że Phoenix dostał to, na co zasłużył.
Doszliśmy do szkoły razem, ja o krok przed Loga-nem, by mu okazać, że go ignoruję. Ale to, co powiedział, wkurzyło
mnie.
- Jasne. Całe Ellerton tak twierdzi. Phoenix był taki sam jak Brandon. W końcu to bracia, takie samo DNA, taki sam
wadliwy kod genetyczny.
- Nikt tak nie twierdzi. Popadasz w paranoję - dodał i natychmiast wybiegł do przodu, żeby zagrodzić mi drogę na
korytarzu. — To też źle zabrzmiało. Nie chciałem cię krytykować. Miałem na myśli tylko to, że jesteś w rozsypce, co
oczywiste, bo to dla ciebie bardzo trudne... Ja to rozumiem.
Westchnęłam, a właściwie jęknęłam:
- Logan, daj oddychać. Możemy o tym nie rozmawiać?
Skinął głową, poddając się.
- Wyślij mi esemesa, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować.
Weszłam do klasy i przez ułamek sekundy zobaczyłam Phoeniksa siedzącego na parapecie okiennym.
Skrzyżowane w kostkach nogi oparł o blat ławki i patrzył na mnie z uśmiechem.
Odwaliło mi, pomyślałam po raz setny od czasu, gdy znalazłam się w Foxton.
A potem mnie otoczyli i straciłam Phoeniksa z pola widzenia. Wszyscy poklepywali mnie i ściskali. Właśnie zadźgano
mojego chłopaka. Stałam się sensacją miesiąca.
Później odbyło się zebranie w naszej supernowoczesnej szkolnej auli. Zarządził je dyrektor.
—Zebraliśmy się, aby okazać żal z powodu nieoczekiwanej śmierci ucznia starszej klasy, Phoeniksa Rohra -zaczął
doktor Valenti.
Cale Ellerton żyło tą wiadomością. Siedziałam między Jordan a Hannah, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Od
czasu do czasu zerkały na mnie ostrożnie, jakbym była ze szkła i zaraz miała rozsypać się w pył.
—Wciąż nie wyjaśniono do końca okoliczności tej tragicznej śmierci - kontynuował doktor Valenti, stojąc na scenie w
szaro-smutnym garniturze, wypowiadając gład-ko-smutne słowa. - Jedno jest jednak pewne. Będzie nam go bardzo
brakowało.
Ktoś zaszlochał. Podniosłam wzrok i tuż za dyrektorem zobaczyłam Phoeniksa. Uśmiechał się do mnie.
Za pierwszym razem — dobra, wytwór mojej szalonej wyobraźni. Ale teraz to już była całkiem inna sprawa, nie
mogłam tego ignorować. Serce zaczęło tłuc mi się w piersi jak szalone.
Doktor Valenti czynił swoją powinność. Poprosił, byśmy uczcili pamięć Phoeniksa minutą ciszy.
- Pochylmy teraz głowy na znak szacunku. I myśląc o Phoeniksie, wspomnijmy także innych, których straciliśmy w
tym roku. Nie zapominajmy o Jonasie, Arizonie i Summer. Co do mnie, będę przez cały dzisiejszy dzień wracał do nich
pamięcią, wypełniając powierzone mi obowiązki.
Przez jeden chrzaniony dzień. A może by tak do końca życia, doktorze Valenti?
Zamrugałam i Phoenix zniknął.
Wracaj, pomyślałam. Moje serce szybko się uspokoiło, ale byłam pewna: zobaczyłam coś niesłychanego.
Wszyscy pochyliliśmy głowy. Dokładnie na sześćdziesiąt sekund. I to było tyle.
- Wstań, Darina - szepnęła Jordan.
Wstałam więc razem ze wszystkimi, przy akompaniamencie trzasku podnoszonych siedzeń, i aula opustoszała.
Niewiele pamiętam z reszty tego dnia. Koledzy coś do mnie mówili, ale ja nic nie słyszałam. Matematycz-ka, obawiając
się, że zemdleję, wysłała mnie do szkolnej pielęgniarki. Leżałam na kozetce, wpatrzona w grę cieni, które rzucała na sufit
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl