Maddox Roberts John - Conan mistrz, E -Booki, Robert E. Howard, Conan, Conan- zbiór ebooków

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maddox Roberts John - Conan mistrz
JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN MISTRZ
PRZEŁOśYŁ MAREK MASTALERZ
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE CHAMPION
1. BURZLIWE MORZE
Na dwa dni i trzy noce okrutny sztorm zamienił morze w ścierającą się armię ruchomych
gór, walczących ze sobą jak olbrzymy i bogowie w czasach, gdy świat był młody. Nie
nadaremnie Vilayet określano Morzem Sztormów, Matką Burz i innymi nazwami,
wyraŜającymi ludzkie zdumienie faktem, iŜ to zazwyczaj spokojne, śródlądowe morze
potrafiło bez ostrzeŜenia zamienić, się w pierwotny chaos, w Grób Marynarzy.
Fale rzucały przywiązanym do ułomka masztu bezradnym męŜczyzną. Nie w głowie mu
było kontemplowanie natury wzburzonego morza. Dryfował od połowy drugiego dnia
sztormu, kiedy to jego statek rozpadł się wskutek nieustannego naporu skotłowanych fal. Do
tej pory miotany przez morskie bałwany rozbitek odrętwiał od zimnej wody. W jego głowie
kołatała się tylko jedna myśl: burza spychała go na północ, gdzie morze Vilayet było węŜsze.
Liczył, Ŝe wkrótce zostanie wyrzucony na brzeg. Była to jego jedyna szansa przeŜycia. Gdy
zbliŜy się do lądu, będzie musiał odciąć się od masztu, inaczej masywna kłoda zgruchocze go
o brzeg lub wystającą z wody skałę. W pochwie ze skóry przy boku wciąŜ miał długi,
zakrzywiony kothyjski sztylet. Często poruszał palcami, by nie stracić w nich czucia, gdy
nadejdzie odpowiednia pora. Jedynie to zajmowało jego myśli. Wicher wył jak udręczone
demony, a morze nieustannie burzyło się pod naporem nawałnicy.
Wczesnym rankiem po ustaniu sztormu Dawaz wyszedł zobaczyć, co fale wyrzuciły na
brzeg. Przy takich okazjach morze ofiarowywało wiele ciekawych rzeczy. Czasami dawało
się na nich nieźle zarobić, a z zysku nigdy nie wolno rezygnować. Dlatego teŜ otulił się
ciepłym wełnianym płaszczem i opuścił faktorię handlową — najbardziej na pomoc
wysuniętą placówkę braci Khyros z Aghrapur.
Faktoria znajdowała się nad niewielką zatoczką na zachodnim wybrzeŜu morza Vilayet,
które w tym miejscu miało mniej więcej milę szerokości. Do rana wody zdąŜyły się uspokoić.
Morze Vilayet było płytkie, dlatego teŜ wiatry, które na Zachodnim Oceanie wywoływały
niewielkie fale, tu stawały się sprawcami tytanicznych sztormów. Z tego samego powodu juŜ
w kilka godzin po ustaniu wichury powierzchnia morza stawała się gładka jak stół.
Dawaz napotkał mnóstwo pozostałości sztormu pod postacią wyrzuconych przez fale pni
drzew i splątanych wodorostów. Większość z nich została zniesiona tutaj z południa. Wśród
ofiar Ŝywiołu widać było martwe ryby i trochę morskich ssaków. Brakowało natomiast
jednego z najcenniejszych darów morza — bursztynu. Cenniejszym od niego znaleziskiem
byłby wrak statku z nadającym się do sprzedania ładunkiem. Dawaz postanowił wysłać
swoich słuŜących na północ i południe, by rozejrzeli się za śladami przypuszczalnej morskiej
katastrofy. Oczywiście naleŜało to zrobić ostroŜnie, poniewaŜ okoliczni królowie twierdzili,
Ŝe ładunek z rozbitych statków jest ich osobistą własnością. Handlarz miał juŜ wracać do
faktorii na śniadanie, gdy ujrzał trupa.
Zwłoki były najczęstszym i całkowicie bezwartościowym darem morza. Marynarze rzadko
mieli więcej biŜuterii niŜ kolczyk w uchu. Z daleka widać było, Ŝe ciało, na które natrafił
Dawaz, nie naleŜało do wielkiego pana. LeŜący na piasku trup był tak duŜy, Ŝe Dawaz
potrzebował pomocy sług, by wepchnąć go z powrotem w morze. Kupiec nie Ŝyczył sobie, by
duch tego człowieka nawiedzał jego faktorię. Miejsce upiorów martwych Ŝeglarzy było w
morskiej głębinie.
Nagle trup jęknął i poruszył się. Zafascynowany handlarz utkwił w nim wzrok. Zwalisty
rozbitek był srodze poturbowany przez Ŝywioły i siny z zimna, jednak tliło się w nim Ŝycie.
Po chwili zwymiotował obficie morską wodą.
Dawaz ruszył po swoich słuŜących.
Conan ocknął się w pogrąŜonym w półmroku wnętrzu niskiej budowli o ścianach
zbudowanych bez zaprawy, z płaskich, uszczelnionych mchem kamieni. Górna połowa jednej
ze ścian, osadzona na zawiasach, otwierała się na zewnątrz, co sprawiało, Ŝe budynek mógł
Strona 1
Maddox Roberts John - Conan mistrz
być wykorzystywany jako kantor. Teraz jednak klapa była zamknięta. Wewnątrz większość
miejsca zajmowały beczki i bele materiałów. Na niektórych z nich widniały turańskie napisy.
W płytkim palenisku płonęło wyrzucone na brzeg drewno. Zawarta w nim sól sprawiała, Ŝe
potrzaskujące płomienie miały jadowicie Ŝółtą barwę.
Conan leŜał na legowisku ze skór, przykryty szorstkimi wełnianymi kocami. Zdawało mu
się, Ŝe szopa kołysze się jak w czasie trzęsienia ziemi, wiedział jednak, Ŝe to skutek długiego
pobytu w niespokojnych morskich wodach. Nie zdumiał się tym, Ŝe Ŝyje, jak stałoby się w
przypadku wielu innych ludzi. Miał za sobą więcej śmiertelnie niebezpiecznych przygód, niŜ
był w stanie sobie przypomnieć.
We wnętrzu faktorii znajdowało się jeszcze co najmniej dwóch męŜczyzn. Nie mogli być
nieprzyjaciółmi, skoro jak dotąd nie poderŜnęli mu gardła. PoniewaŜ zobaczył turańskie
pismo, zdecydował się odezwać właśnie w tym języku.
— Gdzie jestem?
Brzmiało to bardziej jak krakanie wrony niŜ głos człowieka, lecz wystarczyło, by podszedł
do niego grubo okutany męŜczyzna o turańskich rysach, który odpowiedział w tym samym
języku:
— Witaj z powrotem w krainie Ŝywych, przyjacielu. Miło mi oznajmić ci, Ŝe znajdujesz się
na suchym, choć zimnym lądzie.
— KaŜdy suchy ląd jest lepszy niŜ Vilayet w czasie sztormu,, — odparł Conan. — Jesteś
kupcem?
— Owszem, pracuję dla braci Khyros — handlarz wsparł palce dłoni na piersi i skłonił się
lekko. — Nazywam się Dawaz.
— Jestem Conan z… — juŜ miał powiedzieć: „z Czerwonego Bractwa”, lecz rozmyślił się
— …z Cymmerii. Zaciągnąłem się jako marynarz. Kiedy dopadł nas sztorm, byliśmy daleko
na południe stąd.
Zaburczało mu głośno w brzuchu. Gospodarz skinieniem dłoni przywołał słuŜącego,
Turańczyka niskiej kasty, który przyniósł drewniany kubek z grzanym winem z przyprawami.
— To powinno uspokoić twój Ŝołądek — powiedział Dawaz. — Potem będziesz mógł
zjeść coś solidniejszego. Na pewno od kilku dni nie miałeś nic w ustach. Sam byłem
świadkiem, Ŝe w brzuchu miałeś tylko morską wodę.
— Jedyne, co moŜe powstrzymać mnie przed jedzeniem, to pełen Ŝołądek — odparł
Conan, oŜywiwszy się nieco. Upił głęboki łyk wina i niemal od razu poczuł, jak wracają mu
siły. — Co to za strony? Ledwie odpłynęliśmy z osady na północnej granicy Turanu, kiedy
dopadła nas burza.
Wolał nie wspominać, iŜ przed odpłynięciem osada ta została doszczętnie złupiona.
— Zniosło cię daleko na północ — odparł Dawaz. — Jesteśmy pięćdziesiąt mil na
południe od krańca morza Vilayet, za którym znajduje się kraina smoków i śnieŜnych
gigantów. W tych stronach nie ma Ŝadnych większych państw, jedynie skromne księstewka
miejscowych królewiątek. KaŜdy z nich twierdzi, Ŝe włada wielkimi ziemiami, lecz naprawdę
ich panowanie sięga niewiele dalej niŜ koniec miecza kaŜdego z nich.
Conan pokiwał głową. W istocie taka była cała Północ; prymitywna i podzielona na
mnóstwo plemion.
SłuŜący przyniósł misę pełną gęstego, wonnego bulionu i stertę twardych, smakujących jak
skóra placuszków.
— Rok zbliŜa się juŜ ku końcowi — zauwaŜył Conan. — Zamierzacie tutaj zimować?
— Być moŜe będziemy musieli — stwierdził Dawaz. Nalał sobie wina i uzupełnił kubek
Cońana. — Ostatni statek w tym roku powinien był przypłynąć juŜ kilka tygodni temu, by
zabrać nas i towary do Aghrapur. Musiało się mu przydarzyć jakieś nieszczęście.
Niewykluczone, Ŝe zatonął w czasie sztormu.
Conan pomyślał, Ŝe zapewne był to ten statek, który dwa tygodnie temu osobiście kazał
zatopić.
— Na morzu Vilayet ze statkiem moŜe się stać mnóstwo rzeczy. Czy w czasie zimy
będziecie pod opieką jakiegoś miejscowego króla?
— Być moŜe — powiedział po namyśle Dawaz. — Ostatecznie tubylcy dzięki handlowi z
Południem otrzymują wiele towarów, których sami nie potrafią wytworzyć. Są jednak
piekielnie chciwi. Na domiar złego grasuje tu mnóstwo band. Czeka nas cięŜka zima.
Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy ją Ŝywi i nie stracimy towarów.
— Kto tu rządzi? — zapytał Conan.
— Król, który mieni się panem tego skrawka wybrzeŜa, nazywa się Odoak. Jego naród, a
właściwie plemię, to Thungiańczycy — dziki lud, łasy na złoto, jedwabie i inne południowe
luksusy. Dostają je w zamian za skóry upolowanych przez siebie zwierząt i za niewolników,
Strona 2
Maddox Roberts John - Conan mistrz
których zdobywają na innych plemionach.
— Handlujecie niewolnikami? — spytał podejrzliwie Conan. Nie wykluczał, Ŝe ratując go,
kupiec nie kierował się miłością bliźniego.
— Nie. Zawarliśmy porozumienie z rodem Yafdal, Ŝe będziemy handlować wyłącznie
zwykłymi towarami, a niewolników zostawimy im. Do transportu ludzi potrzeba specjalnych
statków. Nie opłaca się handlować i tym, i tym naraz. Zagroda dla niewolników jest teraz
pusta, poniewaŜ faktor Yafdalów wyjechał miesiąc temu.
Conan poczuł ulgę. Miał ochotę zadać jeszcze wiele pytań, jednak sen zmorzył go, nim
zdąŜył to zrobić.
Przez następne dwa dni Conan dochodził do siebie po cięŜkich przejściach. Trzeciego dnia
wróciła mu pełnia sił i miał juŜ ochotę ruszać w drogę. Dawaz był zdumiony tempem, w
jakim Cymmerianin odzyskiwał siły. Myślał, Ŝe Conan będzie się kurować co najmniej przez
miesiąc. Kupiec ukradkiem obserwował Cymmerianina, który jak kot krąŜył po terenie
faktorii, wodząc wzrokiem po okolicznych lesistych wzgórzach. Gdyby Dawaz był
handlarzem niewolników, wpisałby pewnie Conana do księgi handlowej jako: „męŜczyznę
około trzydziestoletniego, potęŜnej budowy ciała, o czarnych włosach, niebieskich oczach,
białego, lecz o skórze ogorzałej od słońca i pogody, wysokiego i krzepkiego, o kompletnym,
zdrowym uzębieniu, pochodzącego z Północy”. Jednym słowem, towar pierwszej kategorii.
Dzień później okutany w wełniane koce Dawaz siedział w nie dających ciepła promieniach
wczesnozimowego słońca i pisał coś pędzelkiem na zwoju, rozłoŜonym na stoliku. Tę pracę
przerwał mu Conan, odziany w podarowaną mu przez Dawaza kurtę i obcisłe spodnie z
wilczej skóry oraz cięŜkie sandały. Barbarzyńca z Północy miał nagie ramiona, jednak to mu
nie przeszkadzało.
— Co piszesz? — zapytał.
— Pochlebiam sobie, Ŝe jestem uczonym. PoniewaŜ wydaje się, Ŝe utknąłem tu na dłuŜej,
spisuję historię swoich wędrówek. Mitrze jednemu wiadomo, jak niewiele napisano dotąd o
północnych krainach.
— Toczą się tu teraz jakieś wojny? — zapytał Conan.
— Dlaczego pytasz?
— Bo nie mam nic do roboty. Do wiosny nie przypłynie tu Ŝaden statek, a kiedy nie słuŜę
na morzu, zaciągam się do wojska. Gdziekolwiek toczy się wojna, zarobię na swój chleb.
— Zostań ze mną — odparł Dawaz. — Lubię twoje towarzystwo. DuŜo podróŜowałeś. Z
chęcią usłyszałbym więcej o twoich wędrówkach. Mamy dość zapasów na zimę, a miejscowi
myśliwi i rybacy często przybywają tutaj, by sprzedać swoją zdobycz. Nie grozi nam głód.
— Miło mi, Ŝe o to prosisz, ale dziękuję. Nie przywykłem tracić bezczynnie kilku
miesięcy. Sprzedaj mi broń. Pieniądze zwrócę ci z pierwszego Ŝołdu.
— Zgoda — westchnął Dawaz i zaczął rysować na ziemi mapę. — Znajdujemy się na
północ od stepów. Pełno tu wzgórz i gęstych lasów, przewaŜnie sosnowych. Nie płyną tędy
większe rzeki, ale jest tu mnóstwo strumieni. Większość z nich wkrótce zamarznie. Na pomoc
od ziem króla Odoaka znajduje się królestwo Tormana. Panuje tam niejaki Totila. Na wschód
od włości tych dwóch połoŜone są ziemie królowej Alcuiny. Podobno jest bardzo piękna,
jednak nigdy jej nie spotkałem. Obydwaj królowie uderzają do niej w konkury, ale ona nie
chce Ŝadnego z nich. Obaj bez przerwy walczą ze sobą. Są tu jeszcze inne plemiona i
państewka, jednak te trzy są najwaŜniejsze.
— Nie mam wielkiego wyboru — powiedział z namysłem Conan. — Myślę, Ŝe
zaproponuję jednemu z królów swoje usługi i zobaczę, czy drugi nie przebije jego ceny.
— Nie rozumiem, dlaczego wojownicy jeden w drugiego pogardzają handlarzami, skoro
nie gorzej od nas kupczą swoim rzemiosłem — stwierdził Dawaz.
— Bo przykładamy większą wagę do jakości tego, co oferujemy — uśmiechnął się Conan.
— PrzecieŜ jeŜeli ramię, w którym trzymam miecz, zawiedzie… — napręŜył masywne
mięśnie — …nie będę mógł go wymienić na nowe. — Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się
gromko, jak gdyby rozbawił go własny dowcip. — Powiedz, jaką masz broń? Jeszcze nie
spotkałem kupca, który nie posiadałby paru mieczy na sprzedaŜ.
Dawaz kazał słuŜącym przynieść cały arsenał. Conan uwaŜnie przejrzał wszystkie sztuki
broni i zbroi.
— To wszystko, co mam — powiedział Dawaz. — Na Południu nie ma na nie zbytu, lecz
tutaj jakoś sobie radzę, poniewaŜ często szukają ich miejscowi wojownicy. Z Południa
sprowadzam wyłącznie ostrza mieczy, a tutejsi ludzie dorabiają do nich rękojeści według
własnego uznania.
Conan wziął w dłoń jeden z mieczy; cięŜki i staromodny, o brzeszczocie z przyzwoitej
stali. Jego ostrze w kształcie liścia rozszerzało się nad spiŜową, obciągniętą skórą rękojeścią i
Strona 3
Maddox Roberts John - Conan mistrz
zwęŜało ponownie w cienki szpic.
Napierśniki i pancerze, wykonane z nabijanych Ŝelaznymi ćwiekami arkuszy spiŜu, w
większości były na Conana za małe. Cymmerianin przymierzał je po kolei, aŜ znalazł taki,
który pasował na jego szeroką pierś. Hełmy równieŜ wykonano z brązu. Te, podobnie jak
napierśniki, ozdobione były ćwiekami oraz grzebieniami w kształcie zwierząt. Conan wybrał
hełm z osłonami na policzki i grzebieniem w kształcie dzika z inkrustowanego srebrem spiŜu.
Na prawe ramię dobrał sobie skórzaną opaskę, nabijaną spiŜowymi ćwiekami. Nie szukał
osłony na lewą rękę, poniewaŜ zamierzał nosić w niej tarczę. Wybrał jedną; okrągłą, z
podwójnej warstwy zbitych pod kątem dębowych desek, z oprawą i okuciami z Ŝelaza..
Wyszukawszy wreszcie jesionową włócznię ze stalowym grotem, był gotów na wszystko, co
mógł mu przynieść los.
— Wojownicy lubią tutaj brąz — zauwaŜył na koniec.
— Bo potrafią go obrabiać — rzekł Dawaz. — Nie umieją kuć Ŝelaza tak dobrze, jak by
chcieli, więc wykorzystują je głównie do wzmacniania zbroi. Wybrałeś sobie strój wolnego
wojownika z tych stron, chociaŜ wielu z nich nie stać na napierśnik. Zamiast niego noszą
kubrak z wielu warstw skór łosia. ChociaŜ nie chroni to tak dobrze jak metal, jest
przynajmniej ciepły. Wodzowie plemion i królowie posiadają bardziej wyszukaną broń,
zdobioną złotem, srebrem i bursztynem.
— Jaki jest ich styl walki? — spytał Conan z fachowym zainteresowaniem.
— Nie znam się dobrze na rzemiośle wojennym — odparł Dawaz. — Wydaje mi się, Ŝe
jeden w drugiego to uzbrojony motłoch. Widziałem kiedyś musztrę armii turańskiej pod
murami Aghrapur. Wszyscy piesi utrzymywali szyk, a jeźdźcy wyglądali, jakby dosiadali
jednego konia. Tutaj ludzie wylęgają na pole i machają mieczami, dopóki przy Ŝyciu nie
pozostaną wojownicy tylko jednej strony. Słyszałem, Ŝe często z takiej jatki nie wychodzi nikt
Ŝywy.
— Czyli walczą tak, jak wszystkie znane mi północne ludy — stwierdził Conan z
zadowoleniem. — To dobrze, bo sam pochodzę z Pomocy i lubię taką walkę.
— Panie, jadą tu jacyś ludzie! — zawołał jeden ze sług Dawaza.
Dawaz popatrzył w głąb lądu, ku skrajowi lasu. W oddali majaczyła grupka jeźdźców,
ledwie widoczna na tle ciemnych drzew.
— Jest ich czterech — stwierdził Conan z błyskiem w oku. — Wszyscy uzbrojeni. Jak
myślisz, chcą nas napaść?
— Dowiemy się, kiedy tu dotrą — odrzekł zaniepokojony Dawaz. — Jeśli to ludzie
Odoaka, prawdopodobnie mnie nie obrabują, ale równie dobrze mogą to być bandyci.
— Bandyci czy ludzie króla, nie masz się czego obawiać — powiedział Conan. — Jest ich
tylko czterech.
Dawaz popatrzył uwaŜnie na Cymmerianina.
— Nie brak ci pewności siebie.
Conan uśmiechnął się tylko.
Jeźdźcy w spiŜowych zbrojach dosiadali krzepkich kucy o nie przystrzyŜonych grzywach i
ogonach. Ludzie równieŜ byli zarośnięci. Ich Ŝółtawe lub brązowe czupryny i brody opadały
spod hełmów na barki i piersi. Wszyscy mieli zbroje podobne do stroju Conana. Wkrótce
wszyscy czterej wjechali na podwórze faktorii. Do przodu wysunął się jeden z nich, z
krukiem na zwieńczeniu hełmu. Ten wojownik przemówił do Dawaza, nie spuszczając jednak
wzroku z Conana:
— Witaj, kupcze. Jesteśmy ludźmi Odoaka. Król pragnie się dowiedzieć, czy po sztormie
sprzed kilku dni morze nie wyrzuciło na brzeg czegoś wartościowego.
— Nic, prócz drewna i morskiego śmiecia — odpowiedział gładko Dawaz. — A jak było
gdzie indziej? Trafiło się wam coś ciekawego?
MęŜczyzna wskazał na juki, przerzucone przez siodło jednego z kucy.
— Trochę bursztynu i korali — zwrócił się w stronę Conana, który śmiało patrzył mu w
oczy. — A to kto? Sądząc po wyglądzie, nie jest naszym rodakiem.
Nim Conan zdąŜył odpowiedzieć, Dawaz rzekł:
— To tylko nieszczęsny Ŝeglarz, którego sztorm wyrzucił na brzeg. Z jego statku ostał się
jedynie kawałek masztu.
— Pytałem chyba wyraźnie, czy burza wyrzuciła na brzeg coś wartościowego? Skoro
rozbił się w tych stronach, stanowi morską zdobycz i jest własnością króla. Za tak krzepkiego
chwata handlarze niewolników powinni zapłacić dobrą cenę.
W przeszłości za takie słowa Conan natychmiast rozwaliłby czaszkę zuchwalca, jednak
wiek i doświadczenie nauczyły go ostroŜności. Odpowiedział po prostu:
— Nie mam ochoty rozprawiać na ten temat w domu mojego przyjaciela. Jeśli jednak
Strona 4
Maddox Roberts John - Conan mistrz
rzeczywiście chcesz sprzedać mnie handlarzom niewolników, to chodźmy na pole. WyrŜnę ci
flaki z wańtucha i uduszę nimi twoich kompanów.
Dawaz pobladł, jednak wojownik uśmiechnął się tylko.
— Zadziorny jesteś, chociaŜ nas jest czterech, a ty jeden.
— Kiedy cię zabiję, będzie juŜ tylko trzech na jednego — odrzekł Conan. — Często
walczyłem z trzema przeciwnikami naraz i rzadko do pokonania ich trzeba mi było więcej niŜ
trzy ciosy — uśmiechnął się Ŝ niezmąconym spokojem.
— Bezczelny głupiec! — wybuchnął jeździec. — Masz szczęście, Ŝe ten kupiec cieszy się
królewską opieką. StrzeŜ się, byśmy nie spotkali się gdzie indziej.
Nie dając Conanowi szansy na odpowiedź, zawrócił konia i wyjechał z dziedzińca.
Pozostali podąŜyli za nim.
— Niewiele brakowało — powiedział Dawaz, kiedy tylko złapał dech. — Za twoje słowa
mogli cię zabić od ręki.
— A co miałem zrobić? Oddać się w ich ręce, by mnie sprzedali handlarzom
niewolników? Zresztą nie miałem się czego bać. Ten z gapą na łbie to nadęty pyszałek,
chociaŜ zakuł się w brąz. Nie zaszkodziło mu przytarcie nosa. — Conan klepnął Dawaza w
plecy, przez co niski kupiec omal nie padł na twarz. — Chodź, przyjacielu, czas na obiad.
Rano ruszam na spotkanie przeznaczenia.
2. KRÓLOWA ŚNIEGÓW
Conan zdąŜał na północ. Po tym, co zaszło, udanie się na dwór króla Odoaka nie było
najlepszym pomysłem. Zamierzał spróbować szczęścia u króla Totili. Zresztą wszyscy
pracodawcy byli siebie warci. Conan znajdował się teraz o trzy dni drogi od faktorii Dawaza.
Wędrował milczącym lasem, uŜywając włóczni jako kostura. Ubiegłej nocy spadł gęsty śnieg
i Cymmerianin był zadowolony, Ŝe zgodził się przyjąć od przyjaciela ciepły płaszcz i bluzę z
długimi rękawami. Niedawny pobyt w upalnych południowych krainach nieco osłabił jego
wrodzoną odporność na chłody. Cymmeriańscy ziomkowie kiwaliby z ubolewaniem
głowami, widząc go tak przesadnie odzianego przy względnie łaskawej pogodzie.
Wzgórza, które przemierzał, gęsto porastały sosny. Leśną ciszę jedynie z rzadka
przerywało posępne wycie wilków. Conan jednak się ich nie obawiał. Zima trwała zbyt
krótko, by bestie te stały się wystarczająco głodne, aby zaatakować człowieka. Poza tym
uzbrojony wojownik w pełni sił i tak nie miał powodu schodzić im z drogi.
Conan szedł zadowolony z siebie, ba, a nawet szczęśliwy. Pomocne krainy stanowiły jego
rodzinne strony, i chociaŜ zwodnicze Południe wabiło wieloma uciechami, o wiele bardziej
odpowiadały mu zasypane śniegami srogie puszcze. Wiedział, Ŝe do wiosny na poły oszaleje
z nudy i tęsknoty za fascynującymi krainami Południa. Póki co jednak cieszył się myślą, iŜ
spędzi zimę, uczestnicząc w potyczkach pomocnych królewiątek.
Minęła chwila, zanim dotarło do niego, Ŝe odgłosy walki nie rozlegają się jedynie w jego
głowie, ale słyszy je naprawdę.
Barbarzyńca uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę pola bitwy. Pieśń szczękającej stali
stanowiła najulubieńszą muzykę jego Ŝycia. Nawet z oddali rozróŜniał odgłos stalowego
miecza, gruchoczącego spiŜową zbroję, śpiewny dźwięk odbijającego się od hełmu grotu
włóczni i nie dający pomylić się z niczym innym łoskot stalowych ostrzy o drewniane tarcze.
Walczyła niewielka grupka ludzi. Mogła to być tylko część większych sił, jednak Conan był
pewny, Ŝe skoro walczą mieszkańcy Północy, trudno spodziewać się, by wielu wojowników
przyglądało się temu bezczynnie.
Dotarł na szczyt niewielkiego pagórka. Stąd roztoczył się przed nim widok na wijącą się w
dole drogę, na której środku zakuci w spiŜ wojownicy toczyli srogą walkę. Conan przyglądał
się uwaŜnie, rozmyślając, do której strony warto się przyłączyć.
Jedna z grup wojowników skupiła się wokół dwóch postaci: siwobrodego starca i kobiety.
OkrąŜający ich przeciwnicy byli liczniejsi, choć wyglądali tak samo jak obrońcy. Przydałby
się tu cywilizowany zwyczaj noszenia chorągwi i tunik pozwalających odróŜniać wroga od
przyjaciela, myślał Conan schodząc z pagórka.
Wojownik w hełmie z krukiem podniósł głowę znad pokonanego przeciwnika.
— Cudzoziemiec! — krzyknął. — Ostrzegałem cię, Ŝebyś trzymał się domostwa kupca,
głupcze! Chodź, teraz zginiesz z mojej ręki!
— Zobaczymy, czy ci się uda, krzykaczu! — barbarzyńca wybuchnął śmiechem. — Jestem
Conan z Cymmerii! Pokonam was pojedynczo albo wszystkich naraz!
MęŜczyzna z figurą kruka na hełmie musiał podjąć to wyzwanie albo ponieść uszczerbek
na honorze. Potrząsając mieczem, ruszył w stronę Conana. — Jestem Agilulf z Thungii! Nie
Strona 5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mement.xlx.pl